Pod wieczór już było, noc prawie.
To taka specyficzna pora
kiedy wszystko jeszcze na jawie,
a już jakby było wczoraj.
W ten czas wszystko się może zdarzyć,
jak na polu pełnym marchewek
i nie zdążysz nawet zajarzyć
czy to prawda, czy tylko efekt?
Nagle w mroku coś ,,zaistniało”,
to chyba najwłaściwsze słowo,
coś się zmaterializowało
i stanęło tuż przy mnie – obok.
Ze strachu omal się… no wiecie,
dyskomfort poczułem w mych porach
i nagle – jak grom – myśl przeleci:
- Jezus Maria – zaś Wernyhora!?
Wielki, stary, zarośnięty,
w łachmany jakieś przyodziany,
spojrzał na mnie wzrokiem smętnym
i tak rzecze, tonem przygany:
- A czemu ty już nic nie piszesz?
Talent ci dany marnotrawisz,
zakleszczyły ci się klawisze,
zabiorę jak się nie poprawisz!
- Aaale co pisać, powiedz Panie…
To nie są jakieś fiki-miki,
przecież już wszystko napisane,
chyba, że – mam pisać wierszyki?
Dostojny starzec spojrzał srogo,
Wzrokiem co wszystko wie i widzi.
- Obyś nie zbłaźnił się, niebogo,
bacz żebyś się nie musiał wstydzić.
I zniknął tak, jak się pojawił,
ja z gębą rozdziawioną stałem.
Zwątpienie ino pozostawił;
czy ja naprawdę go widziałem?