Forum dyskusyjne Ornecianki - Forum Ornecianki
Witamy, Gość
Nazwa użytkownika: Hasło: Zapamiętaj mnie

Odpowiedz: ,,Stacja Wormditt" część IIi

Nazwa
Tytuł
Załączniki

Historia tematu : ,,Stacja Wormditt" część IIi

Maks. pokazywanych 2 ostatnich postów - (zaczynając od ostatniego)
2023/03/21 15:50 #0

Aszok

Aszok Avatar

3 TERAZ JA



Kiedy się urodziłem, a było to w 1957 roku Warmia była już bardzo polska, a Polska Rzeczpospolita Ludowa była państwem osadzonym mocno w solidnych realiach socjalistycznej wspólnoty. Rozwijał się przemysł, kwitło rolnictwo, współpraca z bratnim Związkiem Radzieckim była wielkim zaszczytem, ale też przynosiła wiele (wątpliwych) korzyści.
W Warszawie dumnie przebijał niższe partie chmur Pałac Kultury i Nauki nazwany imieniem Józefa Stalina (ojca całej socjalistycznej rodziny) - dar bratniego narodu radzieckiego zbudowany z materiałów przywiezionych zza Uralu. Co do kamyczka.
Radzieckie technologie pomagały w radosnym trudzie wydzierać ziemi bogactwa naturalne, które później z wdzięcznością wysyłaliśmy wagonami mknącymi szerokimi torami w stronę wschodzącego słońca.
Nasze skolektywizowane rolnictwo produkowało coraz więcej zboża, okopowych, owoców, mięsa.
Z radością i dumą ładowaliśmy te płody na wagony, by dzielić się z przyjaciółmi.
Mogliśmy spać spokojnie – niezwyciężona Armia Czerwona, wespół z bratnimi armiami bloku socjalistycznych państw czuwała i nad naszym snem. Nasi dzielni dowódcy, wyszkoleni w Akademii Sztabu Generalnego w Moskwie byli w to zaangażowani całkowicie. Ukryci przed szpiegami imperialistycznych krwiożerców w głębokich, podziemnych bunkrach szykowali plany rozprawienia się raz na zawsze z kapitalistyczną zarazą.
A nasi dzielni wodzowie narodu – Bolesław Bierut, Władysław Gomułka – najlepsi synowie tej ziemi. Ludzie prości, a jednocześnie genialni, z wybitną inteligencją dla niepoznaki przykrytą rubasznością, dobrodusznością i prostotą.
Któż, nawet po latach oprze się magii najsłynniejszej wypowiedzi Towarzysza Wiesława: ,,Gdybyśmy mieli blachę zarzucilibyśmy świat konserwami. Ale nie mamy mięsa”.
Rodząc się nie miałem bladego pojęcia, że łaskawa opatrzność wybrała na miejsce moich narodzin tak cudowny kraj. W takiej to atmosferze; dobrobytu, beztroski i spokoju przyszło mi stawiać pierwsze, nieporadne kroki.
Byłem pierworodny, więc podobno obchodzono się ze mną jak z królowiątkiem. Rozpieszczano mnie i hołubiono. Chuchano na mnie i dmuchano, a że byłem dzieckiem chorowitym, dbano o mnie jeszcze bardziej. To zasługa mojej mamy i licznego grona ciotek.
Dwa lata później przyszedł na świat mój braciszek – Janek.
Tego akurat nie pamiętam, ale szybko zrozumiałem, że ten niby niewinny mały człowieczek to niebezpieczna konkurencja. Teraz trzeba było się dzielić wszystkimi smakołykami, które przedtem trafiały tylko do mnie. Skłamałbym, gdybym powiedział, że nam ich brakowało. Nasze dzieciństwo upływało w atmosferze sielankowej bukoliki.
Państwo socjalistyczne dbało o klasę robotniczą, mama była osobą zaradną i przedsiębiorczą, więc wiodło nam się nieźle. Pierwsze lata swego życia spędziłem z rodziną w poniemieckim budynku przy ulicy Dąbrowskiego. W tamtych czasach poniemieckie było wszystko to, co nie było nowe, więc prawie wszystko. Większość mieszkańców Ornety nie interesowała się przeszłością swego miasta, nie czuli się też zbyt pewnie w swoich nowych domach. Przeważnie byli to prości ludzie, którym wmówiono, że to co ich otacza to ich ojczyzna. Jedni uwierzyli w to od razu, inni mieli przez cały czas wątpliwości. Pamiętam jak niektóre stare babcie krakały kasandrycznie:
- Zobaczycie, że Niemcy tu niedługo wrócą i upomną się o swoje.
Jak ruszyło budownictwo socjalistyczne, to przeprowadziliśmy się w 1961, albo 62 roku do nowego bloku przy ulicy Kwiatowej 7 (dawna Frau von Shaustrasse). Otrzymaliśmy duże dwupokojowe mieszkanie na parterze, z łazienką, kuchnią, dużym przedpokojem i centralnym ogrzewaniem – szczytem współczesnego luksusu. Jedynym mankamentem był numer mieszkania – 13. Miało to znaczenie, ale o tym przekonałem się dopiero po latach.
Szczęśliwi rodzice cieszyli się nowym nabytkiem, pojawiły się nowe meble i nowe sprzęty.
Z okna naszego pokoju mogliśmy obserwować jak powstaje kolejny blok mieszkalny, tym razem dla kadry wojskowego lotnictwa, gdyż w Ornecie stacjonował II Pułk Lotnictwa Myśliwskiego.
Polowe lotnisko w Wormditt istniało od 1935 roku. To stąd we wrześniu 1939 roku startowały samoloty, który bombardowały polskie miasta i wsie. Ale nikt o tym nie mówił. Tak jak nikt nie mówił o obozie jenieckim dla aliantów, który funkcjonował w czasie wojny na terenie lotniska.
Od najmłodszych lat przyzwyczajeni byliśmy do ryku radzieckich Migów, szczególnie w piątkowe wieczory, kiedy to odbywały się nocne loty.
Z tego okresu pamiętam liczne odwiedziny u rodziny i znajomych. Było ich mnóstwo. Zabrzmi to banalnie, ale ludzie wtedy umieli się bawić. Spotykali się bardzo często przy suto zastawianych stołach, ucztowali, pili, śpiewali. Gospodynie domowe dwoiły się i troiły, żeby przygotowywanymi potrawami zaspokoić apetyty gości. Nie było żadnych burd, bijatyk, wulgaryzmów. Dzieci również uczestniczyły w tych imprezach, zazwyczaj miały osobno przygotowany stół w jakimś innym pomieszczeniu.
Był to też czas mojej inicjacji religijnej, to za sprawą mamy, która przez całe swoje życie była osobą głęboko wierzącą. Gdyby kościół katolicki miał tylko takie ,,owieczki”, to watykańscy dostojnicy mogliby spać spokojnie, bez żadnych trosk o przyszłość wspólnoty. Lubiłem z mamą chodzić do kościoła, byłem pod wrażeniem barokowego wystroju orneckiej fary. Szybko nauczyłem się tekstów pieśni religijnych i chętnie wspierałem swoim dziecięcym dyszkantem śpiewających.
Ornecki kościół katolicki miał swoją wyjątkową aurę. Gotycka budowla od wieków górowała nad średniowiecznym miastem. Uwielbiałem woń kadzidła i jak tylko mogłem starałem się być jak najbliżej ,,kopcącego” ministranta. Zazdrościłem mu tego zajęcia, marzyłem o tym, by nauczyć się obsługiwać to tajemnicze, błyszczące urządzenie i choć raz w życiu nim pomachać . Niestety nie było mi to dane i musiałem obyć się jedynie roztaczanym przezeń egzotycznym aromatem.
Nie był jedyną sakralną budowlą w mieście. Drugą był kościół dla wiernych wyznania prawosławnego mieszczący się przy Alei Wojska Polskiego. Przed wojną, za Niemców był kościołem ewangelickim. Za kościołem funkcjonował też cmentarz, gdzie do końca wojny grzebano wiernych. Jak Ruscy przegnali stąd Niemców, to zniknęli ewangelicy. Zamknięto również ich cmentarz. Został budynek, który krótko stał pusty. Prędko znalazł nowych użytkowników. Całkiem innego wyznania. Zagospodarowali go wierni prawosławni przesiedleni w ramach akcji ,,Wisła” z kresów południowo-wschodnich.
W Wormditt do lat trzydziestych ubiegłego wieku funkcjonowała też gmina żydowska. Wierni wyznania mojżeszowego mieli też swoją świątynię i swój cmentarz. Gmina przestała istnieć jak Hitler doszedł do władzy. Łatwo się domyślić, że Synowie Izraela nie spoczęli w grobach na swoim kirkucie. Synagoga usytuowana była przy ulicy Zamkowej. Budynek, w którym się mieściła stoi do dziś. Po remontach stał się lokalem mieszkalnym. Ludziom, którzy w nim mieszkali i mieszkają nawet się nie śniło, że przebywają w tak wyjątkowym miejscu.
Razem z nami mieszkała babcia Zofia Bastowska, mama naszej mamy, osoba gołębiego wręcz serca. Była bardzo chora i wkrótce po przeprowadzce zmarła. W pamięci szczególnie utkwiły mi dwa epizody z jej udziałem. Pierwszy raz, kiedy uratowała mnie z bardzo kłopotliwej dla mnie sytuacji. Zachciało mi się siusiu. Powiedziałem to babci, ta ściągnęła mi z zadka majtki i upominając:
- Tylko sobie spuść deskę – skierowała mnie do WC.
Już wtedy byłem typem buntownika i kontestatora, więc postanowiłem skorzystać z sedesu siadając na porcelanowej krawędzi. Zimna była i nieprzyjemna w kontakcie. Siusia udało mi się zrobić bez żadnych komplikacji i nic by się nie stało, gdybym nie próbował obrócić się by dosięgnąć łańcuszka spłuczki. Wtedy to straciłem równowagę i wpadłem do kibla. Oparłem się łokciami i mimo rozpaczliwych prób wydostania się z pułapki tkwiłem z zadkiem w swoich własnych siuśkach. Wstydziłem się zawołać babcię na pomoc, w końcu zaniepokojona moją długą nieobecnością sama się zjawiła i wybawiła mnie z opresji.
Drugi epizod też zakończył się w kiblu. A było to tak: uwielbiałem zakradać się do kuchni pod nieobecność mamy i wbrew jej zakazom odkrajać niewielkie kawałki chleba (całej kromki ukroić jeszcze nie potrafiłem), smarować je smalcem i posypywać cukrem. Zjadałem ukradkiem i bardzo, ale to bardzo mi smakowało. Nijak nie mogłem zrozumieć oburzenia mamy, kiedy prosiłem ją, by mi taką kanapkę zrobiła. Kwitowała to zawsze:
- Ty chyba zwariowałeś !?Jak można jeść chleb ze smalcem i cukrem?
A można, można, tylko nie chcą dać.
Partyzantka trwała jakiś czas. Któregoś dnia miałem pecha, nie zdążyłem ukryć swego procederu przed babcią – przyłapała mnie jak chowałem swoją minikanapkę za plecami.
- A co tam chowasz wnusiu? – zapytała troskliwie.
Nie miałem innego wyjścia i opowiedziałem babci, jak to jej wyrodna córka własnemu synowi żałuje kawałka chleba. Wzruszyła ją moja historia, pogłaskała mnie po głowie i w ramach rekompensaty ukroiła wielką pajdę chleba, posmarowała ją grubą warstwą smalcu i szczodrze posypała cukrem.
- Proszę – powiedziała szczerze patrząc na mnie swoimi mądrymi, dobrymi oczami – jedz na zdrowie.
Z zachłannością wściekłego, tatarskiego psa wbiłem swoje mleczne zęby w niespodziewaną zdobycz. O takiej wielkiej kanapce mogłem tylko dotychczas pomarzyć. Obawiałem się tylko jednego, że za chwilę wejdzie moja mama i skończy się moje lukullusowe obżarstwo. Jadłem więc pospiesznie, wręcz łapczywie. Reszty możecie się domyślić. Od tej pory zniknęła bezpowrotnie z mego jadłospisu kanapka ze smalcem i cukrem. To zasługa mojej kochanej babci.
Jeszcze mniej pamiętam jej męża, dziadka Adolfa ( zmuszony jestem w ty miejscu uciąć wszelkie ewentualne insynuacje, mój dziadek bowiem nie miał nic wspólnego z jego najbardziej znanym imiennikiem), który zmarł dwa lata przed swoją żoną. Jeden tylko obraz zachował się w mojej pamięci: mieszkanie Bastowskich przy Kościuszki. Chory, leżący w łóżku dziadek Adolf i ja bawiący się na dywanie kartami. W pamięci na zawsze zachowałem wzór koszulek na kartach – standardowe brązowe Piatniki.
Bardzo dobrze pamiętam dzień, w którym przez Ornetę przejeżdżał tabor cygański.
Był to chyba rok 1962, albo 63. Byłem wtedy w mieście z ciotką Janiną Kozakiewiczową, najstarszą siostrą mojej mamy i mogłem to zobaczyć na własne oczy. Gdybym nie to, to do dziś prawdopodobnie miałbym blade pojęcie o życiu Cyganów (wtedy jeszcze nikt nie mówił o nich - Romowie).
Widowisko było imponujące, dziesiątki kolorowych wozów zaprzęgniętych w piękne konie z rozśpiewanymi, fantazyjnie poubieranymi Cyganami.
Widywałem ich przedtem, byli częścią ówczesnej rzeczywistości, ale nigdy w tak licznym gronie. Ludzie stali na chodnikach i wiwatowali. Zrobiło to na mnie ogromne wrażenie. Nie mogłem oderwać wzroku od tego egzotycznego widowiska . Takiej uroczystej oprawy nie powstydziłby się nawet sam Pierwszy Sekretarz Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. Wówczas nie wiedziałem, że za jego to sprawką Cyganie przejeżdżali po raz ostatni przez Ornetę. Władze komunistyczne w trosce o bezpieczeństwo swych obywateli wydały zakaz poruszania się taborami. Dla Cyganów to był cios, zakazano im tego, co od wieków stanowiło ich sens życia: podróżowania, wolności, przestrzeni.
Mimo tego grali i śpiewali, jakby brali udział w jakimś radosnym święcie.
Nie jest wykluczone, że to wtedy, niepostrzeżenie, w ferworze ogólnego rozgardiaszu wypadł z któregoś z wozów na twardy, ornecki bruk, cudem krzywdy większej przy tym nie doznając ,,Kaciuk „- brzdąc śniadolicy, z czarnymi jak węgielki, bystrymi oczętami, którym dobrzy ludzie się zaopiekowali i wychowali na przyzwoitego człowieka.
Po powrocie do domu nie przestałem o tym myśleć i mówić. Ojciec po powrocie z pracy widział moje podekscytowanie i zainteresowanie Cyganami, ale się nie odzywał . Ja mówiłem. Opowiadałem mu z przejęciem o tym, co widziałem, on tylko słuchał z uwagą. W nocy nie mogłem zasnąć – śnił mi się cygański tabor.
Nazajutrz z rana ojciec oznajmił, że jedziemy na wycieczkę. Rowerem. Na takie eskapady nie trzeba mnie było namawiać – zawsze byłem chętny i gotowy.
- A gdzie jedziemy ? – zapytałem rozochocony.
- To tajemnica, zobaczysz jak dojedziemy - wiedziałem, że nie warto go wypytywać, nie zdradzi tajemnicy.
Ojciec posadził mnie na ramie swego roweru i pojechaliśmy. Sam jeszcze nie umiałem jeździć , ale miałem obiecane, że wkrótce zacznę się uczyć i będę miał swój rower.
Wyjechaliśmy za miasto, w stronę Lidzbarka Warmińskiego. Po przejechaniu kilku kilometrów skręciliśmy w las i po kilkudziesięciu metrach w dolinie ujrzałem najpiękniejszy dla mnie widok - ,,mój” tabor w całej okazałości: palące się ogniska, dymiące nad nimi garnki - zapewne z czymś smakowitym, radosny gwar zadowolonych z życia ludzi. Byłem tak zaskoczony, że aż mnie przytkało. Większej frajdy nic nie było w stanie mi sprawić. Byłem szczęśliwy.
Ojciec nie zatrzymywał się, po chwili zauważyłem szczupłego, wysokiego Cygana machającego do nas ręką zapraszającym gestem. Zatrzymaliśmy się, zeskoczyłem z roweru i stałem zakłopotany i oszołomiony. Obok nas przebiegła gromadka bosonogich, półnagich dzieciaków wrzeszcząc wniebogłosy. Ojciec podszedł do uśmiechającego się klawiaturą śnieżnobiałych zębów gospodarza. Przywitali się wylewnie, klepiąc się po ramionach jak starzy znajomi.
Nie zdziwiło mnie to bardzo, sporo czasu z nim spędzałem, często zabierał mnie w różne dziwne miejsca, gdzie spotykaliśmy równie dziwnych ludzi. Podszedłem bliżej nieco ośmielony tym serdecznym powitaniem, a nadal uśmiechający się Cygan rzekł:
- Witaj młody człowieku. Jestem Adam, ty podobno jesteś Mietek i chcesz z nami podróżować? – zatkało mnie na krótką chwilę i nie wiedziałem co o tym myśleć. Mimo wszystko byłem dziwnie spokojny i wizja ruszenia w świat, nawet wozem cygańskim wcale nie wydała mi się czymś strasznym.
- Mogę jechać – odpowiedziałem prostodusznie, co spowodowało salwę śmiechu u Adama.
- To mi się podoba, dzielnego masz syna Wincenty. Ludzie się nas boją, a on chce z nami jechać. Zuch !
Ojciec uśmiechnął się, zadowolony z pochwały i zmieniając temat zapytał:
- A co u ciebie słychać ?
- Zaraz pogadamy, tylko znajdę towarzystwo dla twego syna – odszedł na chwilę w stronę najbliższego wozu i po chwili wrócił prowadząc za rękę czarnowłosego, opierającego się umorusanego dzieciaka.
- To Zoro, mój syn, pobawcie się razem. On ci wszystko pokaże – wyjaśnił Adam.
Zoro bez ceregieli chwycił za rękaw mojej koszuli i pociągnął w stronę hałaśliwej gromadki, która zdążyła już zniknąć w pobliskich zaroślach.
Spędziłem z nimi cudowny dzień, baraszkowaliśmy po całym taborze, nasza rozbisurmaniona gromadka jak stado szpaków zjawiała się nagle i coś psociła. Oczywiście byliśmy odganiani i przepędzani przez dorosłych, ale to nam nie przeszkadzało, wręcz przeciwnie.
Po kilkunastu minutach moje buty i skarpetki wylądowały przy ognisku przy którym siedział z dorosłymi mój ojciec, po godzinie trudno już było mnie odróżnić od cygańskich urwisów – taki byłem upaćkany. Moje ubranie już się nie nadawało do żadnej regeneracji, bo nie było takiego proszku do prania, który poradziłby sobie z plamami tłuszczu, sadzy i bóg wie czego jeszcze.
Te dzieciaki nie musiały niczego robić, nie musiały nawet być grzeczne, nikt od nich tego nie wymagał, to było całkowicie bezstresowe wychowywanie. Dowiedziałem się też od nich, że nie musiały chodzić do szkoły.
Bardzo mi się podobało, że nikt nie wymagał od nas mycia rąk, gdy częstowano nas jakimś jedzeniem. Nie było też żadnego obiadu, jak któryś zgłodniał, to prosił o coś do jedzenia i jadł. Przeważnie w biegu, bo szkoda było czasu na siedzenie i jedzenie. Po kilku godzinach takiej bieganiny padłem jak przecinak, gdzieś w jakimś wozie, na jakichś piernatach, pierzynach - po prostu urwał mi się film.
Gdy się obudziłem, to przez dłuższą chwilę nie mogłem się zorientować gdzie jestem. Uspokoiłem się, gdy zobaczyłem siedzącego przy ognisku ojca i bez zastanowienia przyłączyłem się do bezustannie poruszającej się jak szarańcza gromady.
Niestety, wszystko co dobre ma swój kres i moja wspaniała przygoda dobiegła końca. Musieliśmy wracać do domu, a ja za żadne skarby nie chciałem stamtąd odchodzić.
Jakbym przeczuwał, że ich tabor zmierza do definitywnego końca drogi, nie tylko dla nich, ale dla wszystkich śniadolicych Cyganów - ostatnich wolnych ludzi w tej części świata. To był finałowy akcent i tak się złożyło, że mogłem w tym uczestniczyć, poczuć namiastkę tego, co przeżywali od wieków.
Płakałem jak bóbr i wcale się tych łez nie wstydziłem, nie chciałem ich opuszczać i wracać do nudnej codzienności.
Myślę, że ten dzień spowodował, że zakiełkował we mnie atawistycznie przekazywany w plątaninie chromosomów zew natury. Dzięki niemu uwielbiam zapach dymu ogniskowego, przyrodę, biwakowanie. Kto wie, czy nie zostałbym zatwardziałym mieszczuchem marzącym o leniuchowaniu z drinkiem w dłoni nad basenem z podgrzewaną wodą, a nie apologetą spędzania wolnego czasu w lesie, w szuwarach, ,,ze szczypawką w dupie”, gdyby nie ten wyjątkowy, niepowtarzalny dzień.
Wtedy też stałem się ,,kolekcjonerem przeżyć”, chociaż nie byłem jeszcze tego świadom. Moja dziecięca percepcja odsłoniła spektrum emocji o niespotykanym do tej pory stopniu nasycenia. Wtedy zacząłem inaczej odbierać rzeczywistość, która mnie otaczała. Wystarczyła jedna ,,lekcja” – dziś twierdzę, że dla mnie najważniejsza i wdzięczny jestem ojcu za nią. Z tej nauki czerpię korzyści przez wszystkie lata mego życia, bo przekonałem się własnymi zmysłami, że tuż obok zwyczajnego, codziennego życia toczyć się może inne – niepospolite, egzotyczne, a może nawet baśniowe. Że wystarczy się dokładnie rozejrzeć, by dojrzeć to, na co inni nie zwracają nawet uwagi, a co może być furtką do innego wymiaru. (Wcale do tego nie jest potrzebne czarodziejskie lustro)

Długo jeszcze byłem pod wrażeniem dnia spędzonego z Cyganami w podorneckim lesie. Może to był przypadek, a może nie, ale wtedy zawitał do Ornety cyrk. Znowu zobaczyłem wozy, którymi podróżowali ludzie. Coś dziwnego poczułem - jakąś tęsknotę, jakiś żal, zew? W swojej dziecięcej jaźni nie potrafiłem nawet tego nazwać. Znów chciałbym z nimi jechać. To mnie w cyrku najbardziej pociągało. Nie dzikie zwierzęta męczone dla wątpliwej rozrywki gawiedzi, nie cyrkowi akrobaci, nawet nie śmieszni klauni, tylko życie w cyrkowych wozach. Z wypiekami na twarzy, z niezdrową ciekawością zaglądałem przez uchylone drzwi, czy okna. Jak ja im zazdrościłem ! Jak ja chciałbym z nimi pojechać daleko w świat. Ale niestety – byłem tylko małym chłopcem przyprowadzonym przez rodziców do cyrku.