Był 22 czerwca 1812 roku, za dwa dni nieprzebrane zastępy Wielkiej Armii miały przekroczyć Niemen rozpoczynając wojnę z Rosją. Z głębi Europy wciąż nadciągały nowe oddziały, wałęsały się po drogach Prus Wschodnich pierwsze grupy maruderów. Warmińska prowincja usiłowała mimo to żyć normalnie: w Ornecie odbywał się tego dnia doroczny targ płócienny, dlatego większość okolicznych wsi świeciła pustkami.
I właśnie wtedy wybuchł w orneckim lesie miejskim Meile wielki pożar, który strawił w ciągu dwunastu godzin większą część drzewostanu. Straty, na razie jeszcze nieszacowane ściśle, były ogromne. Dlatego od razu podjęto próby ustalenia winnych i w konsekwencji zmuszania ich do zapłacenia za szkody.
Pierwsze przesłuchanie świadków w obecności prawników odbyło się (po wcześniejszej wymianie not urzędowych miedzy Ornetą, Dobrym Miastem i Królewcem) 1 września 1812 w Miejskiej Woli (wówczas Bürgerwalde). Zaznawało sześć osób. Ich relacje sugerowały sprawstwo Francuzów, lecz żadna nie stanowiła bezpośredniego dowodu.
Strażnik lasu Meile Wawrzyniec (Lorenz) Block zeznał, że wracając z targu miedzy godziną 10 a 11 przed południem dostrzegł ogień w lesie w pobliżu wy palarni garnków. Pospiesznie zawiadomił strażnika z leśniczówki Krzykały (Krickhausen), skąd posłano pomocników z informacją do magistratu w Ornecie. Block próbował ściągnąć do gaszenia ludzi z Miejskiej Woli, ale wieś była prawie pusta; stawili się za to włościanie z Mingajn. Potem dołączyli ludzie z Ornety i różnych wsi, prowadzeni przez miejskiego komornika Milpachera. Block zasugerował winę żołnierzy francuskich, gdyż czterech z nich widział 600 kroków od ognia. Faktu rozniecenia pożaru jednak nie widział. Zagrodnik z Miejskiej Woli Walenty Schacht dotarł do lasu Meile (wraz z żoną i sąsiadką) późnym popołudniem. Koło wy palarni garnków las płonął w najlepsze. Przy skrzyżowaniu leśnych dróg wiodących z Mingajn do Bieniewa znaleźli poważnie nadpalone dwa francuskie karabiny i kilku wojskowych tornistrów. Zabrali te rzeczy i umknęli do domu. Na polecenie magistratu dostarczyli je sądowi, a potem Schacht rozpoznał je podczas przesłuchania 1 września. Samych Francuzów Schacht nie widział. Natomiast inny zagrodnik z Miejskiej Woli Józef Braun wyruszył z targu około 15.00. Droga do domu wynosiła 2 mile, głównie przez las. Nadłożył drogi, by odpocząć nieco w instytucie szlacheckim Cronen. Około 17.00 na skrzyżowaniu leśnych dróg do Mingajn, Bieniewa i Lubomina ujrzał siedzącego żołnierza francuskiego. Francuz zapytał tylko przestraszonego Brauna, jak daleko do miasta. Usłyszawszy, że dwie godziny drogi nie naprzykrzał się więcej. Idąc dalej Braun dostrzegł, jak ogień przerzuca się na drugą stronę drogi wiodącej do Puszczy Lubomińskiej? (Arnsdorfer Heide). Nie widział wszakże, by Francuz palił ognisko lub fajkę.
Strażnik lasu krzykalskiego (Krickhausensche Wald) Wawrzyniec Burchard był tego dnia w domu. Około 9.00 rano przed wrotami jego obejścia przejechał wóz obładowany francuskimi tornistrami, eskortowany przez dwóch żołnierzy: jeden siedział na wozie, drugi szedł z tyłu. Dwa konie ciągnące wóz były wyraźnie słabe i wyczerpane. Na szczęście obok leśniczówki Burcharda znajdował się stromy pagórek, na który konie wspięły się ostatkiem sił. Leśnik rzekł do córki, że tak Francuzi daleko nie zajdą. Oko3o 13.00-14.00 Pojawił się znany nam już Block z wie?ci1 o pożarze lasu. Burchard nie móg3 pomóc z powodu niesprawnej nogi, lecz potem posłał do miasta pomocnika na koniu. Źródeł pożaru Burchard nie znał, kilka dni potem znalazł jedynie na pogorzelisku (na skrzyżowaniu) przewrócony przodek od wozu. Według niego las podpalili Francuzi, chociaż on tego nie widział.
Znacznie bliżej Francuzów znalazł się parobek z Wapnika Antoni Dargel. Wyznaczony został rankiem 22 czerwca przez sołtysa, by poprowadził dwukonną furmankę do Ornety, gdzie miał być oddany do dyspozycji Wielkiej Armii. Wóz wystawiono na koszt chlebodawczyni Dargela i gospodarza Armborsta (inni już wcześniej pooddawali konie). Zgromadzone w Ornecie wozy ruszyły ogromnym konwojem różnymi drogami do Górowa Iławeckiego. Furę Dargela wyładowano tornistrami, dorzucając jeszcze dwa karabiny eskorty, złożonej z francuskiego sierżanta i szeregowca jadącego na wozie. Obaj żołnierze położyli na wozie także swoje tornistry (czyli dodatkowe ponad 50 kilogramów) Marne konie Dargela ledwo zipały, stąd fura toczyła się niezwykle wolno, co budziło złość Francuzów. Szeregowiec zszedł z wozu. Tempo jazdy było nadal tak ślamazarne, że obaj żołnierze idąc pieszo wysforowali się znacznie do przodu. Po przejechaniu około ćwierć mili lasem Meile konie zupełnie ustały i drżały z pochylonymi łbami. Dargel wyprzągł je i zniknął w lesie, gdzie napoił konie w przygodnym źródełku. Mimo rozlegających się nawoływań żołnierzy, nie wyszedł z zarośli. Dopiero po dłuższym czasie powrócił na drogę w innym miejscu. Potem znów napoił konie, nadal bardzo zmęczone. I wtedy zauważył, że pali się las. Było już po południu. Dargel nawet nie próbował odnaleźć wozu i Francuzów. Powrócił do domu, do Wapnika.
Jako ostatni zeznawał zagrodnik Józef Thiel z Thalbach (ta wieś nie istnieje, obecnie znajdują się tam rozproszone domy należące do wsi Krosno, przy szosie orneckiej). O 9.00 rano 22 czerwca Thiel został wyznaczony na przewodnika dla kompanii francuskich piechurów z oficerem, do wsi Krzykały. Kiedy doszli do leśniczówki krzykalskiej, wiekszość żołnierzy wraz z dowódcą zrobiła sobie odpoczynek, podczas gdy Thiel z 10 Francuzami poszli do skrzyżowania w lesie, gdzie poczekali na resztę, a potem poszli wszyscy dalej do Kaszun. Wracając stamtąd po 10.00, ujrzał ćwierć mili od wypalarni garnków płonący las. Nieco wcześniej napotkał żołnierzy francuskich ciągnących, pozbawiony koni, wóz obładowany tornistrami i karabinami. Potem go porzucili, przekładając cześć tornistrów na odłączony przodek. Kazali Thielowi pomagać w ciągnieciu przodka, ale ów wykręcił się funkcją przewodnika i poszedł do domu. Osiem dni później zabrał sobie porzucony tył wozu. Thiel nie oskarżał Francuzów o spowodowanie pożaru: nie widział ogniska ani palenia tytoniu, poza tym żołnierze podążali w kierunku miejsca pożaru.
Z braku ewidentnych dowodów sprawa pożaru przycichła na jakiś czas. Dopiero w 1814 roku próbowano powrócić do niej, korzystając z klęski Napoleona. Jednak rząd Prus zawarł już traktat paryski z Francją Ludwika XVIII, który nie przewidywał tego rodzaju odszkodowań. Ponadto nadal uważano, że dowody nie są wystarczające. Emocje rozpaliły się na nowo, kiedy pojawiły się słuchy, że wieś Mingajny (tzw. królewska, tj. państwowa) ma dostać jakieś odszkodowanie od rządu za cześć lasu Eiserwerk (także królewskiego) zniszczoną w tymże pożarze. Miasto Orneta, należąca do niego Miejska Wola i jej las należały do innej kategorii, lecz gromko domagały się pieniędzy (których, nawiasem mówiąc, nikt jeszcze nie dostał!). Krążyły pisma, odbywały się przesłuchania świadków, korygowano zeznania, wynajęto biegłych geometrów i leśników. Ostatecznie pieniędzy nikt nie dostał, natomiast poniesione przez miasto koszty były niemałe (ponad 100 reńskich talarów). Obszar spalonego lasu wynosi3 21 łanów chełmińskich, 2 morgi i 44 prety. Ewentualna wina Francuzów nigdy nie została udowodniona.
Dlaczego zatem spłonął w 1812 roku las Meile? Cóż, podczas gorącego lata przyczyn mogło być wiele. Może miała z tym coś wspólnego owa wypalarnia garnków? Może jakiś włóczęga lub dezerter gotował sobie posiłek lub palił fajkę? Podejrzane wydaje się też zachowanie parobka Dargela: uciekają przed Francuzami ze swymi końmi, być może w panice chciał odwrócić ich uwagę (w końcu dokonał czegoś w rodzaju sabotażu). Las mogli tez podpalić z wściekłości ów sierżant z szeregowcem. Wiezione przez nich tornistry zawierały wszak cenne rzeczy (w każdym były z reguły: 2 koszule, para spodni, para półnogawic, przybory toaletowe, bandaże i szarpie, 2-3 pary butów z zapasowymi ćwiekami i zelówkami, 4 wielkie suchary, każdy po niemal 1 kg, pod tornistrem podwiązany woreczek z ponad 2 kg mąki!). Każdy z tornistrów gwarantował jego użytkownikowi minimum 15 dni pożywienia i wiele tygodni marszu. To dlatego grupa 6 Francuzów (skąd się wzieło pozostałych 4?) usiłowała ocalić ich jak najwięcej i tylko kilka uległo spaleniu w lesie. Pożar jednak tylko przysporzyłby im kłopotu. Sprawa pozostaje wiec niejasna po dziś dzień . Zawinił zapewne przypadek. Wiemy też, w jakim stanie przynajmniej część ludzi powraca z jarmarków (także obecnie). Niechaj wiec tamten pożar posłuży za jeszcze jedno ostrzeżenie przed igraniem z ogniem.
źródło - Sławomir Skowronek / Gazeta Warmińska