Witamy,
Gość
|
TEMAT:
Mieczysław Łuksza - ,,Tel Awiw" cz. VII 2024/05/24 15:29 #1
|
- Czy już wiesz, po co chcesz przestać pić? Zanim odpowiesz, chcę ci zwrócić uwagę na jeden szczegół.
Nie spytałem cię: dlaczego, a - po co? Tym pierwszym pytaniem zajmiemy się później. Dziś chcę, żebyś odpowiedział - po co? Czemu to takie ważne? Chcę poznać twoje oczekiwania. Czego oczekujesz po zaprzestaniu picia? - Możesz mi wierzyć, albo nie, ale wiele o tym myślałem przez ten tydzień. Znalazłem się w takiej sytuacji życiowej, że nie mam już gdzie się cofać. Naprawdę. Postanowiłem ci zaufać. Nie mam wyjścia. - Więc twoja terapia u nas w oddziale to ściema? - I tak, i nie. Przepraszam – miałem być szczery. Tak – ściema. - Wracając do pytania… - Po co chcę przestać pić? Żeby już nie cierpieć. - Żeby czego nie cierpieć? Przecież życie to permanentne cierpienie. - Wiesz o czym mówię. Żeby już nie zdychać po kolejnym dniu chlania, żeby już nie rzygać żółcią, żeby już nie obawiać się osrania przy przechodzeniu przez jezdnię, żeby się nie bać wytrzeźwienia. Mam wymieniać dalej? - Sranie w banie! Przecież masz to już za sobą. - Żarty sobie stroisz? Jakie za sobą? Do kiedy? Do następnego razu? - Hola, hola – nie mieszaj pojęć! Przecież jesteś inteligentnym facetem. Do tego wyedukowanym w renomowanym ośrodku terapeutycznym. Mówisz o tym, co było. Mnie interesuje to, co ma być! - A co ma być? Gówno będzie, jak nie stanie się coś, co powstrzyma mnie przed piciem. - Stanie się coś? Co niby? Cud nad Alle? - To co ja mam kurwa zrobić? - Najpierw odpowiedz na pytanie. Po co chcesz przestać pić? - Żeby żyć, kurwa, żeby normalnie żyć! To tak wiele? - No. Nareszcie. Tak mi mów. - To co? Nie wiedziałeś tego? - Ja wiedziałem. Chciałem, żebyś ty to głośno powiedział. Żebyś to usłyszał i w to uwierzył. Żeby ci się naprawdę chciało żyć. Jak ci się nie będzie chciało, to żadna siła tego za ciebie nie uczyni. - Jest jeszcze coś, o czym powinieneś wiedzieć. - Mianowicie? - Wiem, że zabrzmi to co najmniej dziwnie, ale ja widziałem… diabła. Szatana. - Kiedy? - Zanim mnie do was przywieźli. - Posłuchaj, Błażej. Mogę się jedynie domyślać, co wtedy przeżyłeś. Wiem, że było to nieprzyjemne, a nawet okropne, ale to się zdarza u osób uzależnionych nadużywających alkoholu. Miałeś majaczenie drżenne, czyli delirium tremens. To psychoza alkoholowa. Wiem, że trudno ci w to uwierzyć, ale to działo się tylko w twojej wyobraźni. Diabły nie istnieją. - O tym byłem tak samo przekonany jak ty. Jestem, a właściwie byłem ateistą. Ale tylko do dnia, kiedy to ujrzałem. Wiedziałem, że mi nie uwierzysz, ale jak już wspomniałem – chcę być szczery i jestem szczery. Dlatego ci to powiedziałem. Nawet za cenę śmieszności. Nikomu o tym nie mówiłem. - Nie wiem, co ci mam powiedzieć, żeby nie zabrzmiało to fałszywie… Powiedziałeś przed chwilą, że byłeś ateistą. Czyżbyś przestał nim być? - Możesz mi wierzyć, lub nie, ale po tym co przeżyłem, to najzacieklejszy ateista stałby się wierzący. Ja nie wiedziałem, że można aż tak się bać. Wiem też, że strach jest kiepskim motywatorem. Ale nie taki strach. Tego nie da się opisać, to trzeba przeżyć, żeby zrozumieć. Wierzę, że jesteś tą osobą, która jest mi w stanie pomóc z moim uzależnieniem. Ale z tym… Z tym mi nie pomożesz. - A czy jest ktoś, kto mógłby ci pomóc? - Moja jedyna nadzieja, to Bóg. Ale on jest za daleko. Może gdybym porozmawiał z jakimś mądrym księdzem (jeśli tacy istnieją). Ale ja nikogo takiego nie znam. Może ty znasz? Jestem gotów jechać, a nawet iść na kraniec świata, albo jeszcze dalej. Byleby już tego nie przeżywać powtórnie. Nie wytrzymałbym tego. Zgodzę się na wszystko. Grzesiek zamyślił się, jakby intensywnie szukał w pamięci, spojrzał mi w oczy i po chwili odpowiedział: - Tak, znam kilku mądrych księży. Znam też kogoś, kto księdzem wprawdzie nie jest, ale kto wie, czy to nie on jest tym, który mógłby ci pomóc. - To brzmi bardzo tajemniczo. Mógłbyś mi zdradzić, kto to? - Mógłbym, ale to nie jest dobry czas na to, by zaspokoić twoją ciekawość. Cierpliwości! Posłuchaj mnie, Błażej. Wierzę ci i naprawdę chcę pomóc. Jestem w stosunku do ciebie szczery, nawet za bardzo szczery jako terapeuta. Takich metod nie stosuje się we współczesnej terapii. Ale ja jestem bardzo specyficznym terapeutą. Z tego też powodu mam wielu przeciwników, którzy nie lubią, gdy ktoś taki jak ja (tu mrugnął do mnie okiem) wyskakuje przed szereg z jakimiś dziwacznymi pomysłami, sprzecznymi z jedynymi sprawdzonymi i pobłogosławionymi przez tych, co to wszystko wiedzą najlepiej. Mówię ci to po to, żebyś mógł wybrać: albo będziesz się leczył u popierdolonego terapeuty (taka opinia o mnie jest również bardzo popularna), albo pójdziesz do ,,normalnego” terapeuty. Oczywiście, żebyśmy się dobrze zrozumieli – niczego, powtarzam – niczego ci nie obiecuję jeśli zostaniesz u mnie. Nie muszę też chyba dodawać, że to co dzieje się między nami to święte tabu i nikomu ani mru-mru. To nasz nieoficjalny kontrakt terapeutyczny, pasuje? Doskonale wiedział, że się zgadzam, więc tylko skinąłem głową. To dziwne, ale po tym, co od niego usłyszałem momentalnie poczułem ulgę. Jakby mi ktoś z garbu pięciopudowy wór zdjął. Istniała jakaś szansa. Wprawdzie mglista, ale jednak. Nie muszę się miotać jak grzeszny Mosiek po mykwie. Jest ktoś, kto wie, co mam robić i chce mi pomóc. Boże – żeby się tylko udało! - To co mam teraz robić? – zapytałem ochoczo na fali świeżo zrodzonego optymizmu. Grzesiek był bystrym obserwatorem, więc mnie usadził: - Przede wszystkim – nie ciesz się za bardzo, bo naprawdę nie masz z czego. Ja też sroce spod skrzydła nie wypadłem i zauważyłem, że on też jest zadowolony z tego, co zaszło. - Posłuchaj Błażej, zrobimy tak. Wiem, że będąc u nas na terapii byłeś badany przez psychiatrów. Nie stwierdzono u ciebie choroby psychicznej, ani zaburzeń osobowości. Żeby wykluczyć jakąkolwiek pomyłkę pójdziesz jeszcze raz do lekarza. Poproszę mego kolegę, doktora Walszaka, żeby ci się przyjrzał. Powiem ci kiedy się spotkacie. Terapię będziemy kontynuować, chciałbym też żebyś zaczął chodzić na mityngi AA. W międzyczasie skontaktuję się z księdzem, a właściwie bratem zakonnym - Anzelmem, chyba ci to nie przeszkadza, że to nie ksiądz. To bardzo mądry człowiek, bardzo wykształcony, ma podwójny tytuł doktora – teologii i psychologii. Jest jednym z niewielu, jak sam siebie określa żartobliwie ,,licencjonowanych egzorcystów” w Polsce. To mój przyjaciel. Poproszę go, żeby spotkał się z tobą. Zakładam, że mi nie odmówi, więc prawdopodobnie będziesz się musiał wkrótce udać w podróż. Niedaleko, w okolice Sejn. Przy okazji trochę się przewietrzysz. * Przyznam szczerze, że obawiałem się spotkania z doktorem Walszakiem. Obawiałem się, że może rzeczywiście od tego chlania coś mi się pod kopułką poprzestawiało i to, co mnie spotkało, to efekt choroby psychicznej. Gdy to sobie wyobraziłem, to aż poczułem dyskomfort w okolicach poniżej końcówki kręgosłupa. Jakby mój anus chciał w jedyny możliwy sposób coś ważnego mi przekazać. Znów się przypomniał - pomyślałem drwiąco i z absmakiem przypomniałem sobie jego poprzednią aktywność zaakcentowaną perfidną defekacją. Żart jak na czubka przystało - pomyślałem zrezygnowany. Niepotrzebnie się martwiłem. Doktor był całkiem sympatyczny, nie wiem, czy dlatego, że byłem protegowany, czy po prostu ten typ tak ma. Najważniejsze, że wyszedłem od niego jako osoba: bez objawów psychicznych, w dobrym, logicznym kontakcie werbalnym, nie wypowiadająca treści urojeniowych, zorientowany prawidłowo auto i allopsychicznie, bez myśli i tendencji samobójczych, w nastroju i napędzie motorycznym w normie. Dobre i to. Zacząłem chodzić na mityngi AA. Grzesiek sam mnie nawet tam zaprowadził. Spodobało mi się. Ludzie mówili do rzeczy. W mojej aktualnej sytuacji ich program oparty na wyraźnej ingerencji Boga bardzo mi odpowiadał. Czułem się tam bezpiecznie, wizja prześladującego mnie fatum tam mnie nie dopadała. Podobało mi się, że nikt nie zadawał żadnych pytań, nikt nie oceniał, nie krytykował. Zawsze jak płachta na byka działały na mnie tak zwane ,,dobre rady”. Tam nikt czegoś takiego nie praktykował. Ludzie mówili tylko o sobie. Bardzo mi się podobało to, że inni słuchali z autentycznym zainteresowaniem. Kwestią czasu było to, że i ja zabiorę w końcu głos. Już miałem sporo do powiedzenia, a każdy nowy dzień przynosił kolejne przeżycia, które były dla mnie czymś zupełnie nowym. To niesamowite jak ta moja abstynencja różniła się od wszystkich poprzednich. Czymś zupełnie naturalnym stała się dla mnie moja metamorfoza w relacji z Bogiem. Coraz bardziej przekonywałem się jak był dla mnie potrzebny. Z opóźnieniem docierała do mnie tęsknota za nim. Tak, to było dziwne. Mimo, że był znów ze mną, ja za nim tęskniłem. Ciągle było mi go za mało. Bardzo często chodziłem do kościoła, niekoniecznie na msze. Znajdowałem sobie jakiś cichy kąt i rozmawiałem z nim. Nigdy dotąd nie czułem takiej silnej więzi. Powoli zapominałem o moim koszmarze. W porozumieniu z doktorem Walszakiem zrezygnowałem z prochów. Lepiej spałem. Gdy już prawie uwierzyłem, że wszystko wróciło do normalności, przytrafiło się coś, co zaburzyło tę moją nuworyszowską idyllę. Kiedyś, jeszcze jako młody człowiek, praktykujący katolik, postanowiłem przeczytać Biblię. Wstyd się przyznać, ale to była jedyna książka, którą zacząłem czytać i nie skończyłem. Nie starczyło mi motywacji, cierpliwości, może wiary. Potem powoli odwróciłem się od kościoła i od Boga. Teraz postanowiłem to naprawić. Wręcz z nabożną czcią wróciłem do lektury. Gdy dotarłem do Księgi Psalmów w Starym Testamencie i zacząłem czytać psalm 23, przy słowach ,,Chociażbym chodził ciemną doliną zła się nie”(!!!) -poczułem nagle paroksyzm strachu tak intensywny, że zamarłem, na moim czole momentalnie pojawiły się krople zimnego potu. Serce mi się na moment zatrzymało, by po chwili załomotać jak zardzewiała kołatka. Tchu nie mogłem złapać. Jezus Maria – koszmar!!! Co jest??? Trochę to potrwało, zanim do siebie doszedłem. Zrobiłem sobie herbatę, przygotowałem kanapki z wędzonką i zjadłem, trochę ,,na siłę” solidną kolację. Nie wróciłem tego dnia do lektury. Epizod ten wytłumaczyłem sobie gwałtownym napadem głodu. Może to nawet był ten głód alkoholowy, o którym tyle mówili na terapii. Jakież było moje zdziwienie, gdy kilka dni po tym, w trakcie mszy świętej podczas czytaniu tego samego tekstu przez księdza doznałem takiego samego ,,kopa”. Wyszedłem z kościoła, nie czekałem do końca mszy. To nie mógł być przypadek. Byłem przerażony! Co tu jest grane??? Co jest nie tak z tym tekstem? Wiedziałem, co mam zrobić, choć wcale nie miałem na to ochoty. Wróciłem do domu, otworzyłem Biblię na psalmie 23 i … Buch!!! To samo. Popłakałem się… Boże, pomóż mi proszę. Jeszcze tylko ten jeden, jedyny raz, ostatni. Błagam… Uwolnij mnie od tego koszmaru… Jak najprędzej skontaktowałem się z Grześkiem, poprosiłem o spotkanie. Chyba poznał po tonie mego głosu, że stało się coś ważnego, dlatego, mimo że była niedziela zgodził się ze mną spotkać po południu. Nie wiedziałem jak przetrwać czas dzielący mnie od spotkania. Wtedy, jak wszawica, pojawiła się podstępna myśl: a idźże chłopie się napij! Koszmar minie jak ręką odjął. Wiesz to przecież! Widmo ulgi było równie kuszące, co niebezpieczne. Bałem się jej. Chyba tylko dlatego się nie skusiłem. Pomyślałem, że najbezpieczniej będzie w kościele, więc niewiele się zastanawiając skierowałem się w stronę wysokiej wieży uwieńczonej okazałym krzyżem. Gdy byłem już prawie na miejscu w mojej rozchwianej psychice pojawiła się nagle myśl, która spowodowała, że zatrzymałem się niczym Lot. - A może Bóg mnie nie chce !!! Bo po co mu taki ,,wierny”, co to jak chorągiewka? Klasyczne: jak trwoga, to do Boga! Eee… to niemożliwe. Przecież mam z nim więź o jakiej nigdy mi się nie śniło. Zaraz, zaraz – ja z nim mam, a on ze mną? Jaki mam dowód na to, że on mi dobrze życzy? Jaki kurwa dowód?! Chłopie, wiara nie opiera się na dowodach!!! A na czym, kurwa??? Nie, ja chyba zwariuję!!! Zacisnąłem zęby i jak po gęstym grzęzawisku wszedłem do kościoła. Na szczęście nie było żadnego nabożeństwa. Dowlokłem się do ławki i klapnąłem na kolana. Próbowałem się modlić. Nic z tego. Próbowałem porozmawiać z Bogiem. Nikto nie je doma. To co ja mam robić? Może pójdę do spowiedzi – to chyba dobry pomysł. Rozejrzałem się za konfesjonałem, był w pobliżu. Niestety, nie ma wywieszonej stuły. Nie ma spowiedzi. Co robić??? Tkwiąc na dnie czarnej rozpaczy rozejrzałem się bezradnie i wzrok mój zatrzymał się na wysłużonej książeczce do nabożeństw leżącej obok. Sięgnąłem więc po nią jak po koło ratunkowe, otworzyłem prędko i jak neofita zacząłem czytać. Niczego z tego, co czytałem nie rozumiałem, ale nie miało to żadnego znaczenia. Najważniejsze, że mijał czas, a ja byłem bezpieczny. Boże, jakaż ulga… * Czekałem na spotkanie z Grześkiem jak na wybawienie. Ten człowiek stał się dla mnie kimś wyjątkowym. Uzmysłowiłem sobie, że tak naprawdę mój los zależy od niego. Nigdy w swoim dorosłym życiu nie byłem tak bardzo zależny od kogoś. Zawsze ceniłem sobie samodzielność, od momentu mego młodzieńczego buntu. Dziś nie stać mnie było na taki luksus. Dziś byłem bezbronny,, jak dziecko we mgle, jak Goliat na pchle” (cholera jasna, że też te durne wstawki tak mnie się trzymają. A wcale mi nie do śmiechu). A co będzie jak się nie uda? To, co się działo po zakończeniu ostatniego picia to był ostatni krąg piekła. Później niby było lepiej, ale fatum wciąż nade mną wisiało, jak miecz ,,domestosa”. Jeśli tak ma wyglądać trzeźwienie, to wcale się nie dziwię, że dziewięciu na dziesięciu alkoholików odbywających terapię wraca do picia. Jeśli tak dalej pójdzie, to kto wie, czy ja nie będę następny. Powinienem się przestraszyć takiej myśli, ale o dziwo – nie zrobiło to na mnie większego wrażenia. Gdy w końcu spotkałem się z moim terapeutą i opowiedziałem mu o tym, co mi się przydarzyło, spojrzał na mnie, jakby widział mnie po raz pierwszy w życiu – przytkało go. Milczał, a ja nabierałem wątpliwości. Miałem wrażenie, że mi nie dowierza, nawet oczekiwałem, że poprosi mnie o przeczytanie tego feralnego tekstu przy nim, ale na szczęście nie zrobił tego. Byłem mu za to wdzięczny. - Wiesz co Błażej, zaskoczyłeś mnie swoją opowieścią. Przyznam szczerze, że spodziewałem się, że to już minęło, że czas zrobił swoje. Będę musiał zadzwonić do Anzelma. Najlepiej jeszcze dzisiaj. Dam ci znać, jak tylko coś z nim ustalę. Pod boską protekcją Podróż pociągiem do Suwałk przebiegła bez przygód. Teraz jechałem pekaesem do Sejn. Bałem się. Znów się bałem. Czy teraz już tak zawsze będzie? Co ja bym bez tego Grześka zrobił ? Chyba znów zacząłbym chlać. Brrr… Apage satanas! Tak jak obiecał - załatwił mi spotkanie ze swoim przyjacielem - zakonnikiem. Wiozłem ze sobą rzeczy osobiste w moim wyświechtanym, jeszcze z czasów harcerstwa, plecaku. Być może zostanę tam kilka dni. Brat Anzelm ma na mnie czekać na miejscu, na przystanku autobusowym. Sejny to straszna dziura – ludzie mówią, że wrony tam zawracają, nie lecą dalej. Wysiadłem z prawie pustego pojazdu, rozejrzałem się i … nie widzę żadnego zakonnika. Nikogo tu nie ma. Tylko jakiś brodaty harlejowiec ze swoją piękną maszyną stoi pod rozłożystym kasztanowcem. No, ładny gips – pomyślałem. A to mnie braciszek wystawił do wiatru. I co teraz? Mam nadzieją, że jest jakiś autobus do Suwałk, bo jak nie, to… dupa zbita! Zacząłem rozglądać się za rozkładem jazdy, gdy usłyszałem charakterystyczny, donośny warkot Harleya. Kudłaty motocyklista podjeżdżał do mnie machając przyjaźnie ręką. No tak – mogłem się tego domyślić. Kumpel Grześka, zakonnik, raczej nie powinien wyglądać jak zakonnik. Dziwaki raczej nie przypominają Kowalskich i Nowaków. - Ty prawdopodobnie jesteś Błażej, ja Anzelm. Jeśli tak, to wskakuj, musimy się pospieszyć, bo braciszkowie zjedzą nam kolację. - Bez kasku? – zapytałem głupawo. - A co, boisz się? – z uśmiechem spytał Anzelm. - Nie – odpowiedziałem niepewnie siadając z tyłu. – Ale milicja! - Milicja? Bracie, miej ufność w Bogu! – donośnie odpowiedział rosły motocyklista przekrzykując warkot ruszającego jednośladu. Muszę przyznać, że nie spodziewałem się, że jazda motocyklem sprawi mi tyle przyjemności. Przede wszystkim świadomość, że to Harley Davidson – niewątpliwie najbardziej znana marka na świecie, przez wielu uważany za najlepszy jednoślad. Do tego ten charakterystyczny warkot silnika, odczuwalny aż w sercu - nie do opowiedzenia. Już po pierwszych kilku zakrętach przekonałem się, że jazda bez kasków to nie była bufonada Anzelma. Prowadził bardzo pewnie, widać było, że zna tę maszynę jakby tworzyli jedność. Więc poczułem się bezpiecznie i mogłem rozkoszować się pięknymi widokami tego mało znanego, pięknego kawałka Polski. I ten wiatr we włosach. Teraz zrozumiałem, o jakiej wolności mówią amerykańscy motocykliści jeżdżący bez kasków. To całkiem inna bajka, niż jazda w najlepszym nawet ,,orzeszku’’. W pewnym momencie poczułem dziwną miękkość w sercu, przypomniały mi się lata dziecięce, kiedy mocno ściskając w pasie swego tatę przemierzaliśmy warmińskie polne drogi jego SHL-ką. Nie uszło mojej uwadze, że pomyślałem o nim ,,tato”. Nie policzę od ilu lat po raz pierwszy. Moje koszmarne przeżycia sprzed odwyku zmieniły moje myślenie o nim. Po moich traumatycznych doświadczeniach stał mi się w dziwny sposób bliższy. Teraz już wiedziałem jakie katusze mógł przeżywać za swego pijackiego żywota. Zrobiło mi się bardzo smutno, ale ten smutek nie był nieprzyjemny. Nie dociekałem też, czy łzy, które poczułem na twarzy, to od szybkiej jazdy, czy z innego powodu. Płynęły nieskrępowane, szybko rozwiewane przez cudowny wiatr. Aż żałowałem, że nasza jazda tak szybko się skończyła. Gdy dojechaliśmy na miejsce, to czułem się jakbym odbył podróż wehikułem czasu. Już byłem wdzięczny Anzelmowi. To było niesamowite. Dopiero teraz mogłem przyjrzeć się klasztorowi – był taki, jaki powinien być: stary, monumentalny, wkomponowany w krajobraz jakby tu był od zawsze. Od razu zapragnąłem tu pozostać. Czułem, że to jest miejsce dla mnie – takiego poczucia bezpieczeństwa nie przeżywałem od bardzo dawna, takiego poczucia bezpieczeństwa potrzebowałem. Znienacka pojawiła się zwariowana myśl - a jakbym tu pozostał na zawsze? Uspokój się wariacie – zmitygowałem się. Chyba podczas tej szalonej jazdy nałykałem się za dużo tlenu. Anzelm chyba był bardzo głodny, bo ledwo za nim nadążałem. Szybko umyliśmy ręce i prawie biegiem udaliśmy się do refektarza. Zdążyliśmy w ostatniej chwili. Gdy tylko zajęliśmy miejsca rozpoczęła się modlitwa. Mnichów było kilkudziesięciu. Byli w różnym wieku, przeważnie jednak ludzie starsi, wielu z bujnym zarostem. Oblicza ich jaśniały jakimś takim trochę ,,zakonserwowanym ‘’ spokojem. Rozejrzałem się dyskretnie po stołach i mój dobry nastrój jeszcze bardziej się poprawił. Jadło wyglądało znakomicie. Nie było żadnych wyszukanych potraw – same proste, ale cieszące oko potencjalnego konsumenta-konesera produkty natury: wędzone ryby, sery, miód, pomidory, ogórki, rzodkiewka i … bochny prawdziwego chleba. Ten chleb… Już czułem jego smak. Jezu, jaki ja jestem głodny. Na szczęście modlitwa była krótka i rzeczowa. Gdybym mógł, to rzuciłbym się na to jadło z atawistyczną żarłocznością, ale nie wypadało. Mnisi jedli prawie z nabożną czcią. Nikt się nie odzywał. Powstrzymywałem się jak mogłem, by nie pokazać swego głodu, ale dyskretne, z charakterystycznym błyskiem w oku rzucane mi przyjazne spojrzenia dowodziły, że rozpoznali we mnie głodnego żarłoka. Dawno tyle nie zjadłem. Anzelm dzielnie mi towarzyszył, jemu również apetyt dopisywał. Opuściliśmy jadalnię jako jedni z ostatnich. Ja – syty i zadowolony. Po wyjściu z refektarza Anzelm przeprosił mnie, że tak mnie ponaglał, ale wyjaśnił, że w ich zakonie punktualność jest jedną z żelaznych reguł. - Gdybyśmy się spóźnili, nie zjedlibyśmy kolacji. Po tym, co widziałem – tu uśmiechnął się znacząco – byłoby trochę żal, nieprawdaż? - Jedzenie było wspaniałe. Dawno nie jadłem z takim apetytem. Bardzo dziękuję. A przy okazji… jak mam się zwracać? – bąkałem zakłopotany. - Po prostu – Bracie Anzelmie, tak jak pozostali. - Zatem dziękuję raz jeszcze, Bracie Anzelmie. - Najważniejsze, że ci smakowało. Grzesiek uprzedził cię, że twój pobyt tu może się trochę przedłużyć. Jak się zapewne domyślasz rozmawiałem z nim o tobie. Więc trochę o tobie wiem. Liczę, że jutro dowiem się więcej. Zaprowadzę cię do twojej celi. – Zauważył moje zdziwienie, więc szybko wyjaśnił: - Nie obawiaj się, to nie cela więzienna, choć luksusów tu nie oferujemy nikomu. WC z łazienką jest na końcu korytarza, po prawej stronie. Wiem, że jesteś wierzący, dlatego zapraszam cie na nasze wieczorne nabożeństwo. O 20. 00. Jeśli nie masz nic przeciw, to przyjdę po ciebie. - Oczywiście. Bardzo chętnie. Dziękuję. - Teraz sobie odpocznij i spróbuj przyzwyczaić się do naszego spokoju. Nie wszyscy sobie z nim radzą. Jeśli z jakiegoś powodu będziesz chciał nas opuścić, możesz zrobić to w każdej chwili. Odwiozę cię do Suwałk. Wprowadził mnie do skromnie urządzonego, malutkiego pokoiku z niewielkim okienkiem i zamknął za mną solidne, dębowe drzwi. Oczywiście nie na klucz, chociaż przyznam szczerze, że z duszą na ramieniu przez krótką chwilę oczekiwałem charakterystycznego chrzęstu zamka. Wyjrzałem przez okno i znów się zachwyciłem. Widok zapierał dech w piersiach. Klasztor stał na skarpie, a u jej stóp rozciągała się tafla wielkiego, zarośniętego gęstym lasem jeziora. Bajka. Byłem wniebowzięty. Ściągnąłem buty i wyciągnąłem się na klasztornym łożu. Nie zawiodłem się – było twarde i niewygodne. A jakie niby miało być? Piernaty i atłasowe kołderki? Cisza była rzeczywiście przytłaczająca. Mnie to jednak nie przeszkadzało. Za takim spokojem tęskniłem, do tej pory nawet nie zdając sobie z tego sprawy. Teraz to miałem i mogłem się tym napawać do woli. Jakby mi ktoś kilka miesięcy temu powiedział, że wyląduję w klasztorze, to bym go nawet nie wyśmiał. Takie by to było niedorzeczne. A tu proszę… |
|