Uśmiech losu.Szyderczy. - Forum Ornecianki
Witamy, Gość
Nazwa użytkownika: Hasło: Zapamiętaj mnie
  • Strona:
  • 1

TEMAT:

Uśmiech losu.Szyderczy. 2023/02/03 18:37 #1

  • Aszok
  • Aszok Avatar Autor
  • Wylogowany
  • Sekcja historyczna
  • Posty: 400
  • Otrzymane podziękowania: 39
Dom na Mazurach nabyłem przez przypadek. Podczas spotkania po latach kumpel z lat młodzieńczych napomknął, że ma już dość życia na zadupiu i najchętniej przeniósłby się na stare lata do miasta. Byliśmy po dobrej wódce, więc ja mu na to, że chęcią się z nim zamienię, bo ja z kolei mam już dość życia w wielkim mieście i na stare lata chętnie przeniósłbym się gdzieś na ubocze życia, gdzie czas płynie wolniej i śpiew ptaków słychać.
Gdy kilka dni po spotkaniu zadzwonił do mnie, by dogadać szczegóły transakcji nie bardzo umiałem wycofać się z obietnicy i po krótkich, owocnych targach stałem się właścicielem stylowego domu nad jeziorem, tuż przy starym sosnowym lesie.
Chyba dobrze się stało, bo zwolniłem tempo życia, nigdzie nie musiałem się spieszyć i przede wszystkim … miałem więcej czasu na to, co w życiu lubię robić najbardziej – na pisanie. Właściwie to tylko pisałem. Resztę czynności niezbędnych do mojej egzystencji wykonywałem w przerwach.
,,Rybaka” zauważyłem już pierwszego dnia. Siedział z wędką w zeschniętych szuwarach po drugiej stronie jeziora, tam, gdzie podobno było trzęsawisko. Może i nie zwróciłbym na niego uwagi, gdyby nie fakt, że był początek marca, a tego dnia pogoda była pod psem i wędkowanie w takich warunkach niewątpliwie do przyjemności nie należało. Siedział tam aż do zmierzchu. Nazajutrz pogoda była jeszcze gorsza, mimo tego, gdy wczesnym rankiem usiadłem z kawą przy biurku, on już tkwił w tym samym miejscu. Tkwił – to bardzo dobre określenie. I następnego dnia, i następnego. Złapałem się na tym, że specjalnie przerywałem pisanie, żeby sprawdzić, czy Rybak jest na swoim miejscu. Intrygował mnie coraz bardziej.
Wiosna minęła, zaczęło się piękne mazurskie lato a ja pisałem i obserwowałem. Tak się na tym zafiksowałem, że kupiłem nawet w sklepie myśliwskim solidną lornetkę, by go lepiej widzieć. Siedział tam niczym tajemniczy posąg, skupiony na łowieniu, jakby to była najważniejsza czynność w życiu. Poruszał się tylko przy odpalaniu papierosa od papierosa. Dziennie wypalał ich ogromne ilości. Żadnej ryby nie złowił, no chyba, że fakt ten przegapiłem, choć to mało prawdopodobne, bo moja obserwacja zamieniła się w śledzenie. Na moim biurku pojawił się teleskop, gdyż ręce mi odpadały od podtrzymywania ciężkiej lornetki. Teraz to było moje główne zajęcie. Pisałem tylko w przerwach. Zresztą; szło mi coraz gorzej, nie potrafiłem się skupić. Mój wzrok uciekał na drugą stronę jeziora, a myśli biegły za nim.
Postanowiłem z tym skończyć, bo obawiałem się, że jak tak dalej pójdzie, to niebawem wyląduję w domu bez klamek. Rankiem, była to lipcowa sobota, wziąłem z lodówki pół litra, dwa kieliszki, coś na ząb, spakowałem to do koszyka i ruszyłem na drugą stronę jeziora. Dobrze, że od trzech tygodni trwała susza i odnalazłem ścieżkę, która zaprowadziła mnie wprost na stanowisko mego Rybaka.
Różnie zachowują się mieszkańcy Mazur, ale chyba nie ma takiego, który odmówiłby poczęstunku. Na to liczyłem. Gdy mnie usłyszał, odwrócił się i po raz pierwszy ujrzałem jego twarz z bliska. Tak jak się domyślałem, nie był młody – musiał mieć koło siedemdziesiątki. Jeśli był niezadowolony z wizyty, nie okazał tego.
- Dzień dobry – zagaiłem. – Przepraszam, że przeszkadzam. Jeśli moje towarzystwo panu wadzi, proszę powiedzieć. Wyniosę się raz-dwa.
Mówiąc to machnąłem mu przed nosem zawartością mojego koszyka. Szyjka półlitrówki wychylała się wyraźnie poza krawędź.
- Dzień dobry. Ani to moje jezioro, ani pana – odpowiedział. – Pan to chyba ten pisarz, co to na skraju lasu mieszka? Siadaj pan, odsapnij.
Wskazał na leżące pniaki. Skwapliwie skorzystałem z zaproszenia i zapytałem:
- Wódeczki się pan napije? Jeszcze zimna, niedawno z chłodu wyciągnięta.
- Jak zimna, to czemu nie.
Polałem po pełnym, wypiliśmy w milczeniu i szybko uzupełniłem szkło.
- Rzeczywiście – zimna - potwierdził. - Taka jaka być powinna.
- No to na druga nóżkę! – zaordynowałem i znów wypiliśmy.
Rybak wyciągnął z kieszeni pomiętą paczkę papierosów i podsunął w moją stronę. Nie bardzo miałem ochotę, ale wiedziałem, że wspólnie wypalony ,,Popularny” umocni nasza znajomość. Zaciągnąłem się i poczułem szmerek – alkohol i nikotyna zaczęły działać. Zdobyłem się na odwagę i zacząłem:
- Przyznam się panu szczerze, że nie przyszedłem tu przypadkiem. Dużo czasu spędzam przy biurku – taka robota. A biurko moje stoi tam, przy tym dużym oknie. Codziennie. Słota, skwar, mgła – pan zawsze tu. Jeśli pan może, to proszę mi powiedzieć: czemu???
Stary spojrzał na mnie, zaciągnął się mocno papierosem, pokiwał głową i po chwili odrzekł:
- Prawdę rzekłszy, to gówno to pana obchodzi, ale… Przyszedł pan jak człowiek, wódką poczęstował, grzecznie spytał – niech tam. Zaryzykuję. Opowiem panu. Polej pan jeszcze po jednym.
Ochoczo spełniłem jego życzenie, po wstępie oczekiwałem ciekawej historii, bo przeczuwałem, że opowiadać to on umie.
- Było to dokładnie dziewiętnaście lat temu – zaczął jakby opowiadał jakąś legendę. – Też latem, 15 sierpnia. Znalazłem się w takiej sytuacji życiowej, że nie daj boże. Ledwo co pochowałem żonę - zmarła na raka, to sam uszkodziłem kręgosłup i musiałem pożegnać się z pracą. Zostałem rencistą. Gówniana ta rencina: za mało, żeby żyć, za dużo żeby z głodu zdechnąć. Syna mi zamknęli w kryminale, podobno narkotykami handlował. Wierzyć w to nie chciałem, bo dobry chłopak był i mało pił. Ale sąd sądzi, a człowiek swoje odsiedzieć musi. Córka zrobiła sobie bachora z jakimś Jemeńczykiem, czy Lapończykiem – cholera ją wie. Na oczy nie widziałem, ani swego zięciunia, ani kolorowego wnuczka. Nie to, żebym miał coś przeciwko kolorowym, ale swoje wnuki to ja wolałbym tradycyjne – nasze. Zastanawiałem się, czy ze sobą nie skończyć, ale jaj mi brakowało – bałem się. Odechciało mi się wszystkiego. Jedynie, co mogłem robić, to wędkowanie. Tutejszy jestem, mam to we krwi, od gówniarza z wędką. Chodziłem na ryby, łowiłem je i wypuszczałem, bo nawet jeść mi się nie chciało.
Zrobił przerwę i gestem wskazał na puste kieliszki. Poczyniłem swoją powinność. Wypił, otarł rękawem kraciastej koszuli usta i wrócił do opowiadania:
- Tego dnia idąc na ryby tuż przy brzozowym zagajniku zauważyłem coś błyszczącego na drodze. Zastanawiałem się, czy schylić się i zobaczyć co to jest, ale pomyślałem – a gówno mnie to… Po chwili jednak zatrzymałem się i wróciłem. Miałem kłopot z odnalezieniem tego błyszczącego, grzebałem butem w piachu, już chciałem zrezygnować z dalszych poszukiwań, gdy zabłyszczało. Schyliłem się i podniosłem: mały kolczyk, chyba dziecięcy – taka kuleczka na cienkim druciku. Pomyślałem – chyba jakaś dziewczynka zgubiła. Nie wiedziałem gdzie to schować, by nie zgubić i wpadłem na pomysł, żeby włożyć go do pudełka z zapałkami. Tak też zrobiłem.
Odpalił papierosa od papierosa i mówił dalej:
- Ryby tego dnia wcale nie brały. Cierpliwości na rybach nigdy mi nie brakowało, ale jak jest takie totalne bezrybie, to trochę mnie nudzi i zaczynam eksperymentować. Zmieniam przynęty, nęcę, przerzucam w inne miejsce, zmieniam grunt. Tak było i tym razem. Efekt – gówno. Żadnego nawet pyknięcia. Wyjąłem z paczki papierosa, sięgnąłem po zapałki i … przypomniałem o kolczyku. A jakby go tak na haczyk założyć? Eee – nie ma co. Jeszcze mi się zgubi, a szkoda – zawszeć to złoto. Po chwili jednak postanowiłem zaryzykować. Zaczepiłem haczyk najlepiej jak umiałem – nie powinien spaść. Wybrałem miejsce tuż przy trzcinkach, tam gdzie zazwyczaj najwięcej ryb łapałem i zarzuciłem zestaw. Z początku nic się nie działo, ale po jakimś czasie zrobiło się nagle bardzo cicho, na powierzchni wody nie było żadnej zmarszczki i jakoś tak dziwnie pojaśniało. Ki czort! Pomyślałem i spojrzałem na niebo, czy przypadkiem jakaś chmurka burzy nie niesie. Niebo było lazurowe. Burzy nie będzie. Spojrzałem na spławik i zauważyłem, że minimalnie się poruszył. Oho – pomyślałem i nie będę ukrywał, że serduszko mi zapukało. Co to może brać na złoty kolczyk? Po chwili znów się poruszył i zaczął się zanurzać. Odczekałem chwilę i pewnym ruchem zaciąłem. Jest! Poczułem znajomy opór i zacząłem kręcić kołowrotkiem. Opór był spory, ryba musiała być niemała. Nie obawiałem się, że mi się zerwie, bo żyłkę miałem porządną i hamulec kołowrotka dobrze ustawiony. Hol trwał krótko i po chwili rybę miałem nad wodą. Wcale nie była taka duża jak mi się wydawało. Ale była dziwna! Cała złota! Co to, karaś? – pomyślałem i wiedziałem, że to żaden karaś. Wzdręga? Też nie!
Wędka mi się uginała, co świadczyło, że jest wyjątkowo ciężka. Po chwili miałem ją w zasięgu i delikatnie złapałem lewą ręką.
Przerwał opowieść, spojrzał na mnie dziwnym wzrokiem i powiedział groźnie:
- Panie, jak pan się zaczniesz śmiać, to za siebie nie ręczę!
Po takim dictum ani mi w głowie było śmiać się. Poza tym opowieść naprawdę mnie wciągnęła. Po mojej minie doszedł chyba do wniosku, że może kontynuować:
- Ryba przemówiła do mnie ludzkim głosem – powiedział bardzo poważnym tonem. – A co powiedziała? Na pewno się pan domyślasz.
Pokiwałem ze zrozumieniem głową, o on potwierdził:
- Wypuść mnie, a spełnię twoje trzy życzenia. – zrobił krótką przerwę i kontynuował:
- Panie, jak w tej pierdolonej bajce! Ale to nie była bajka!!! Ja tą rybę trzymałem w ręce. Jezuniu przenajświętszy - pomyślałem – jeśli nie zwariowałem, to za chwilę znikną wszystkie moje kłopoty!
Delikatnie wyjąłem jej z pyszczka haczyk, przepełniło mnie momentalnie takie szczęście, że zbliżyłem ją do twarzy, żeby ją ze szczęścia ucałować. Ona zapiszczała cienkim głosem:
- Nieee.
Zatrzepotała ogonem, wymsknęła mi się z ręki i z pluskiem wpadła do wody. To koniec mojej opowieści, proszę już iść. Dziękuję za poczęstunek.
  • Strona:
  • 1