Forum dyskusyjne Ornecianki - Forum Ornecianki
Witamy, Gość
Nazwa użytkownika: Hasło: Zapamiętaj mnie

Odpowiedz: fragment mojej najnowszej powieści - nie dla ,,grzecznych dzieci"

Nazwa
Tytuł
Załączniki

Historia tematu : fragment mojej najnowszej powieści - nie dla ,,grzecznych dzieci"

Maks. pokazywanych 2 ostatnich postów - (zaczynając od ostatniego)
2023/01/09 16:39 #0

Aszok

Aszok Avatar

- Patrzcie, łabędź! – przerwał moje rozmyślania Wojtek, najmłodszy z brygady wskazując ręką kierunek.
Łabędź zimą? No – nie chce być inaczej. Jakieś siedemdziesiąt metrów od brzegu, bardziej w stronę Tolkmicka na lodzie siedziało stare ,,brzydkie kaczątko”. Ki czort?
- Chłopaki – zawołał ochoczo Łympa – mamy pieczyste!
Zrobiło się poruszenie.
- To idź i je przynieś – zaproponował Koniokrad. I zaryczał jakby usłyszał zabawny dowcip – Cha, cha, cha.
- A żebyś wiedział, że pójdę. Tylko coś chlapnę na rozgrzewkę.
Chłopcy nie czekali aż ognisko porządnie się rozpali. Znali lepsze sposoby, by szybko się rozgrzać. Chwała im za to. Kiedy każdy z nas opróżnił swoją działkę temat łabędzia powrócił.
- To kto idzie ze mną? – zapytał Łempa.
Wszyscy spojrzeli na niego. Przez krótką chwilę trwało dość kłopotliwe milczenie. Przerwał je Zadyma:
- Ty naprawdę chcesz tego łabędzia upiec? – zapytał z niekłamanym zdziwieniem.
- Oczywiście, czemu nie? Jadłem kiedyś łabędzinę. Kolega Byniek w kotłowni upiekł. Palce lizać! Tylko trzeba tego ptaszora złapać. Idziesz ze mną.
Zadyma patrzył na niego jak na stwora z innej planety, po czym zaciskając zęby wycedził:
- Prędzej zeżresz jego gówno, niż go kurwa tkniesz.
Nie żartował. Nie trzeba było być wielkim znawcą ludzkiej psychiki, żeby wiedzieć, kiedy Zadyma nie żartuje.
- Nie, to nie. Upiekę sobie kawałek kiełbasy – mądrze wycofał się właściciel pokaźnych warg, które znały już smak łabędziny.
- A do łabędzia pójdę. Pójdę zobaczyć, czemu on tam siedzi – już spokojnie powiedział Zadyma. – Kto idzie ze mną?
- Ty lepiej siedź na dupie, bo jeszcze się utopisz – próbował powstrzymać go jego ojciec.
- Nie bój nic Stary, lód jest na pewno gruby. Sprawdzę to.
- Idę z tobą – poderwał się od ogniska Ucho. – Polej na drogę po jednym zaordynował do rozlewającego – Tomka.
Po chwili obaj znaleźli się nad brzegiem zamarzniętego Zalewu. Tupali nogami, żeby sprawdzić, czy tafla lodu wytrzyma ich ciężar. Chyba doszli do wniosku, że tak, bo raźnie ruszyli w stronę nieruchomego ptaka. Wszyscy obserwowaliśmy ich z zaciekawieniem. Kiedy podeszli do łabędzia na kilka metrów, ten zasyczał rachitycznie i zamachał niemrawo skrzydłami, ale się nie poruszył. Widać było, że jest przemarznięty i osłabiony. Chłopaki coś tam uzgadniali przez krótką chwilę, po czym skierowali się w naszą stronę.
- Przymarzło do lodu biedne ptaszysko – usłyszeliśmy od Ucha, kiedy wrócili. – Trzeba go uwolnić.
- A mocno jest przymarznięty do lodu? – zapytałem.
- Cholera go wie – odpowiedział Zadyma. – Dowiemy się jak go unieruchomimy.
- A jak to chcecie zrobić?
- Najlepiej byłoby narzucić na niego jakąś szmatę, żeby się uspokoił, a potem zobaczymy co i jak – wyjaśnił Ucho.
- Może kurtką – zaoferował Wojtek.
- Ja mam w drezynie koc – przyszedł w sukurs Rysio. – Lepiej się nada.
Odniosłem wrażenie, że wszyscy chcieli pomóc łabędziowi. Jedynie Łempa nie okazywał zainteresowania. Z namaszczeniem nabijał na zaostrzony patyk kawałek zwyczajnej.nNasi dzielni ratownicy po raz wtóry wyruszyli. Dołączył do nich Wojtek. Stary tym razem już nie protestował. Wiedział, że lód jest wystarczająco gruby. Trochę to potrwało, ale w końcu wrócili we czwórkę. Czwarty był łabędziem. Marnie wyglądał. W takim stanie na pewno nie miałby najmniejszych szans w rywalizacji o miano królewskiego ptaka. Chłopcy ochoczo się nim zajęli: opatulonego kocem przysunęli bliżej ognia. Nawet nie zaprotestował. Leżał nieruchomo, rozglądając się niespokojnym okiem. My zajęliśmy się tym, co naprawdę było dla nas najważniejsze. Zajadaliśmy pieczone kiełbaski przepijając zimną okowitą. Ale co chwila spoglądaliśmy na ,,naszego” łabędzia. Po kilku minutach ptak zamknął swoje niespokojne oko. Przestraszyliśmy się, że na zawsze, ale po chwili poruszył się, jakby szukając wygodniejszej pozycji do snu. Odetchnęliśmy z ulgą. Biesiada trwała w najlepsze. Po jakimś czasie nasz pupil przebudził się i zaczął rozglądać wokoło niespokojnie. Wygrzebał się z pieleszy i znienacka pochwycił dziobem kawałek kiełbasy, który Łempa umieścił nieco dalej od ognia. Kiełbasa momentalnie zniknęła przesuwając się po jego długiej szyi do trzewi. Parsknęliśmy śmiechem.
- Ale ładnie ci się zrewanżował, chyba domyślił się, że chciałeś go zeżreć! – zripostował Zadyma.
Znów buchnęła salwa śmiechu. Łempa wypił już tyle, by skwitować to lakonicznym:
- A chuj, niech niech se poje.
Znowu rechot zebranych przy ogniu. Łabędź rozglądał się zaciekawiony, jakby miał ochotę na więcej. Kiełbasy nam nie brakowało. Niczego nam nie brakowało. Gotowi byliśmy naszemu łabędziowi nieba przychylić. Nawet wódki byśmy mu dali, gdyby wyraził ochotę. On chyba jednak wolał kiełbasę. Pałaszował ją zachłannie, jakby to miał być jego ostatni posiłek tej zimy. Każdy z nas poczuwał się do tego, by poczęstować naszego opierzonego towarzysza. A ten nikomu nie odmawiał.
Podobno wszystko się kiedyś kończy. Prędzej, lub później. Skończył się również zapał do jedzenia naszego łabędzia. Rozejrzał się jakby chciał nam podziękować za obfitą ucztę i … ułożył się na swoim kocyku przy ogniu i momentalnie zasnął. Niebawem dobiegła kresu i nasza uczta. Trzeba było wracać do Braniewa.
- No a co z łabędziem? – odważył się w końcu zapytać Rysio.
- Jak to co? – zapytał radośnie Zadyma. – Jedzie z nami do Braniewa!
- A po kiego chuja? – spytał niekontent z odpowiedzi Rysio.
- A co, zostawisz go tu? – stanął w obronie drugi ojciec chrzestny ptaszora – Ucho. – Żeby zamarzł?
- A co mnie to… Ja mam swoje problemy na głowie. Jak se chcecie, to go bierzcie. Koc tylko mi oddajcie.
Łabędź wprawdzie spał, ale głowy nie dam, że nie słyszał i nie zrozumiał tej rozmowy. Nie przerwał snu, gdy go troskliwi opiekunowie ułożyli na kocyku w drezynie. Po drodze zastanawialiśmy się, co zrobić z nieszczęsnym stworzeniem, aż w końcu pojawił się pomysł żeby go dostarczyć do braniewskiego ZOO.
Tak – było takie. Chyba jedyny w Polsce ogród zoologiczny w powiatowym miasteczku. Ewenement. Kiedy już dojeżdżaliśmy do stacji Braniewo Brama, łabędź nagle się przebudził. Nie wiem - może nie spodobał mu się pomysł z ZOO? Ale raczej pochłonął za dużo zwyczajnej. Najpierw puścił takiego pawia, że obrzygał przednią szybę w drezynie. Niczym z sikawki strażackiej. Jednocześnie biedak zesrał się fontanną: czymś zielonkawym, czymś bardziej śmierdzącym niż gówno i toto wylądowało na tylnej szybie pojazdu Rysia. Nie koniec na tym. Po chwili puścił znów puścił pawia. Na Łempę. No niech mi mówią, że zwierzęta nie rozumieją ludzkiej mowy.
- Zajebię skurwysyna! – ryknął obrzygany Łempa.
- Tylko go kurwa rusz, obrzygańcu. To ja cię zajebię! – ostrzegł Zadyma.
Nie wiadomo kogo jeszcze obrzygałby, a kogo osrał nasz łabędź. Kres temu położył najtrzeźwiejszy z nas – Wojtek. Przykrył biednego ptaka kocem. Tam, pod tym kocem następował ciąg dalszy zanieczyszczania pojazdu Rysia, choć jak to mówią: było już porobione. Dotarło do niego (do Rysia), że doczyszczenie drezyny to będzie jedno z najtrudniejszych wyzwań z jakim przyjdzie zmierzyć mu się w karierze maszynisty spalinowej drezyny.
Ciekaw byłem jak zakończy się ta historia, do odjazdu pociągu miałem jeszcze sporo czasu, więc postanowiłem, że udam się wraz z nimi do ZOO. Jak nietrudno się domyślić pożegnanie z Rysiem nie było kulturalną wymianą kurtuazyjnych uprzejmości. Zadyma skwitował to krótko:
- Poszumisz, poszumisz i … sprzątniesz.
Jakiż oni żałosny orszak tworzyli. Obaj byli nieźle wstawieni. Tej wódy sporo się tam polało. Obserwowałem ich z pewnej odległości, nie chciałem, żeby przez przypadek ktoś nieodpowiedni ujrzał nas razem. Łabędź nie ułatwiał im zadania. Początkowo dawał się nieść, dumnie trzymając na swojej długiej szyi małą głowę. Nawet rozglądał się z ciekawością. Ale osłabienie wkrótce dało znać o sobie. Nie był w stanie utrzymać w górze swojej głowy. Ta zaczęła opuszczać się coraz niżej, niżej, prawie do ziemi. Więc jeden z nich niósł łabędzia, który kilka kilogramów ważył, a drugi musiał tę głowę podtrzymywać w górze. Niecodzienny ten widok wzbudzał niebywałe zainteresowanie wśród przechodniów. Nawet się nie zdziwiłem jak wkrótce obok nich pojawił się milicjant. Zaczęli rozmawiać. Zadyma na chwilę puścił opierzoną głowę, by zaprezentować totalny zwis. Podszedłem bliżej, by w razie czego zainterweniować. Usłyszałem słowa Ucha:
- Jak pan sierżant nie wierzy, to niech go sam odniesie do ZOO.
To chyba był wystarczający argument dla funkcjonariusza, któremu wcale nie uśmiechała się taka dobroczynność, nawet dla królewskiego, skądinąd ptaka.
- Ja to sprawdzę – rzucił krótko i szybko się oddalił.
Smętny orszak ruszył ku swemu przeznaczeniu, do celu było już niedaleko. Dołączyłem do nich. Weszliśmy na teren ogrodu zoologicznego, pustego o tej porze roku i skierowaliśmy się do budynku administracji. Ucho otworzył drzwi przytrzymując ptasi łebek, wszedł do środka, za nim Zadyma z łabędziem, ja na końcu. Wewnątrz był niewielki hol. Za drzwiami z napisem ,,Dyrekcja” słychać było jakiś kobiecy głos. Chłopcy zastukali i nie czekając na zaproszenie wparowali do środka. Ja za nimi.
Za biurkiem siedziała korpulentna niewiasta, która momentalnie zamilkła i zastygła w bezruchu ze słuchawką telefoniczną przy uchu, z otwartymi w literę ,,o” ustami.
- Łabędzia my przynieśli, – zagaił przyjacielsko zasapany Zadyma – gdzie go dać?
Korpulentna pani była niczym żona Lota – niekomunikatywna. Trwało to trochę za długo, więc Ucho zapukał w drzwi z napisem ,,Dyrektor” i z łabędzią głową w dłoni wszedł do środka. My za nim. Za biurkiem, pogrążony w lekturze ,,Trybuny Ludu” tkwił jegomość z wyglądu podobny do nikogo, w lichym garniturku. Z niekłamanym zdziwieniem otaksował spojrzeniem przybyłych, rezonu jednak nie stracił (w końcu to dyrektor, albo co najmniej ktoś, kto go godnie zastępuje) i stanowczo zapytał:
- Czego? Panowie sobie życzą?
Chyba moim chłopakom nie spodobało się powitanie. Ucho odrzekł szybo:
- My nic. To on. – Wskazał palcem wskazującym na trzymaną w drugiej ręce łabędzią głowę i kierując ją w stronę siedzącego za biurkiem skrzeczał:
- Domu szukam dobry człowieku, bo zagapiłem się i nie poleciałem z moimi kolegami do ciepłych krajów. Błąkałem się tu i tam i w końcu wylądowałem przymarznięty dupą do lodu w Zalewie Wiślanym. Żeby nie ci sympatyczni panowie, to prawdopodobnie dokonał bym tam żywota. Oni uratowali mnie i przynieśli tu. Ratuj!
- Co to ma być? – zaperzył się ten w garniturku – Żarty sobie stroicie? Zaraz zadzwonię po milicję!
Tego było za wiele dla Zadymy:
- Milicja już wie! Zaraz tu będzie! I nie drzyj mordy, bo ptaka wystraszysz! – po czym usadził naszego łabędzia na ,,Trybunie Ludu”, ucałował go w czubek głowy i skierował się w stronę drzwi. To samo zrobił Ucho, więc i ja rozbawiony sytuacją poszedłem za jego przykładem. Jak wyszliśmy na zewnątrz to złapała nas taka głupawka, że prawie podusiliśmy się ze śmiechu.