Licealne migawki
reklama

Licealne migawki

Historia

Dostać się do orneckiego ogólniaka to było coś. Jedenastolatka nobilitowała i zobowiązywała. Właściciel czerwonej tarczy szkolnej z napisem „LO” patrzył z wyższością na pospólstwo noszące tarcze techników i zawodówek. Warmińscy rodzice, których dzieci na swych wiejskich cenzurkach legitymowali się słabymi ocenami, nawet nie próbowali wysyłać na egzamin wstępny.

Egzamin wstępny 1961

Ponieważ nie miałem najlepszego świadectwa ukończenia podstawówki w Mingajnach, a po za tym, jak przystało na wolne dziecko warmińskich pól i lasów, często popadałem w konflikt z pojęciem zwanym dyscypliną. Ojciec nie chciał zgodzić się nawet na moją próbę bycia uczniem ogólniaka. Po długich prośbach powiedział:
- Dobrze. Pojedziesz na egzamin. Nawet jak go zdasz, to nie dasz rady w nauce i po paru miesiącach wrócisz do domu.


Ciepły letni poranek. Przed pięknym budynkiem szkoły kotłuje się tłumek walczących o prawo bycia uczniem. Prym wiodą miastowi i pewni siebie z racji miejsca zamieszkania. My wsiowi w niemodnych garniturkach i niemodnych sukienkach, winni swego pochodzenia, stoimy z boku. Wytężamy słuch. Giełda przedegzaminacyjna. Wiedza pewniaków jest mizerna. Przydały się dziesiątki książek przeczytanych w zimowe wieczory. Poczuliśmy się pewniejsi. Jeden z miejskich chłopaków upodobał sobie dokuczanie wsiowym, jednemu postawił nogę, innego pchnął. Chciał mnie złapać za nos. Nieświadomy swej siły podbiłem mu rękę, uderzając niechcąco w nos. Poleciała krew. Afera. Pobito „biednego” chłopaka. Nim się zorientowano, zwiałem do ubikacji. Wyszedłem dopiero na egzamin. Nie rozpoznano mnie jako winnego ”pobicia”.

Matematyka.
Zdziwiłem się łatwością zadań.
Język polski.
„Janko Muzykant”, sztandarowy utwór socjalistycznego wychowania. Wbijano w głowy w szkołach podstawowych, jak to krzywda działa się biednym dzieciom w kapitalistycznej Polsce, pomijając faktyczne przesłanie autorki (aktualne staje się ono w obecnej rzeczywistości). Czy za bardzo socjalistyczne zakończenie mej pracy, czy też ortografia z którą zawsze miałem problem, spowodowały, że muszę zdawać ustny z polskiego. Udało się zabłysnąć analizą wierszy Mickiewicza u profesor Racinowej. Pełen szczęścia otrzymuję pisemne zawiadomienie o przyjęciu do orneckiego ogólniaka.

REKLAMA

Internat

Zjechali się z warmińskich okolicznych wsi i przysiółków, rozpakowali swe tekturowe walizki i pakunki, wstawiający w rozmowie wileńskie „nu” lub ukraińskie „szo”. Zamieszkali w internacie. Chłopcy i dziewczęta niedouczeni w wiejskich szkołach, ale z charakterem. Mieszkam w pokoju z „Łysym” spod Pasłęka i Julkiem, mnie nazwali „Gruby”. „Łysy” ćwiczy kulturystkę w jej czystej postaci. Nie dla szpanu, nie robił z siebie tak jak w obecnych czasach „mięśniopława”, lecz dla własnej przyjemności. Julek zakuwa na pamięć hasła geograficzne z encyklopedii, o tak dla sportu. Ma całkiem niezłe wyniki. Po za tym organizm Julka jest odporny na niskie temperatury. Chodzi z internatu do szkoły, w orneckie śnieżne i mroźne zimy, tylko w marynarce z gołą głową. Na nasze uwagi odpowiada:
- Chłopaki. Ja potrafię biegać na bosaka po śniegu i nic mi nie jest.
W internacie się mieszkało, w internacie kształtowano nawyki, jakie powinien posiadać człowiek kulturalny. Poczynając od nauczenia niektórych jedzenia nożem i widelcem, do codziennego mycia zębów. Regulamin był konsekwentnie egzekwowany przez kierownika i wychowawców. Nie przestrzegałeś i dałeś się złapać, wylatywałeś z internatu, a nawet ze szkoły. Przecież nie wszyscy musieli mieć maturę.

Lekcja łaciny

Profesor Dobosz, alfa i omega wiedzy, można było traktować dosłownie te porównanie, bo znał grekę, nie jest w najlepszym humorze, zauważyliśmy pewną prawidłowość. Profesor strzygł się na łyso, gdy włosy odrastały i miały około centymetra, tracił dobre samopoczucie. Właśnie jest taki moment. Mały „Pajączek” poci się nad tłumaczeniem Cycerona czy też Owidiusza. W klasie lekki gwarek „pracy twórczej”, każdy może być następny. Skończyła. Nastąpił moment ciszy i w tym momencie z ostatnich dwóch ławek rogu klasy rozległo się:
- No bij tym asem! – To „Subotka” i jego koledzy kończyli właśnie rozdanie tysiąca.
- Panie. Panie. To tak uważacie na lekcji. Panie. Dawać karty. Przepiszecie po dwadzieścia razy ten ustęp po polsku i łacinie – wymierzył karę.
Ów „ustęp” to pół strony tekstu łacińskiego. Często oporni na zawiłości języka łacińskiego, byli traktowani taką formą mobilizacji. Efektem tego było, że niektórzy obrończą mowę Kateliny w oryginale zapamiętali na całe życie. Po trzech dniach, sprawdzanie kary. U jednego profesor stwierdził opuszczenie zdania:
- Panie. Panie. Chciałeś mnie oszukać. Panie. Za tydzień przyniesiesz czterdzieści razy przepisany ustęp po polsku i po łacinie - Przerwał na pół kartki pozostałych i dodał żartobliwie.
- Panie. Panie. Możecie pójść z tym do fotografa i zrobić pamiątkowe zdjęcie.

REKLAMA

Lekcja matematyki

Pryma Aprylis. Profesor Kanarek ja zawsze wchodzi energicznym krokiem do klasy. Z Kanarkiem nie można przesadzać zbytnio z dowcipami. Jaki to był dowcip po latach nie pamiętam, lecz sądzę, że wszyscy pamiętają reakcję profesora.
- Phryma Aphrylis, bo się omylisz. – Z śmiertelną powagą wyrecytował swym charakterystycznie wymawianym „r” i dodał:
- Wyjąć kahrtki, kahrtkówka. – Klasa zamarła z przerażenia z miny wynikało, że nie żartuje, na nic zdały się prośby i protesty. Pytania były wyjątkowo trudne. Po piętnastu minutach męczarni naszego pustogłowia zebrał kartki, lekcja potoczyła się dalej normalnym trybem. Dzwonek kończący lekcję. Profesor Kanarek wziął kartki wyrecytował:
- Phryma Aphrylis, bo się omylisz. – przerwał na pół i, ku naszej radości, wrzucił do kosza na śmieci.
Ten pierwszokwietniowy dowcip czasami robiłem swoim uczniom.

Lekcja fizyki

Temat lekcji: Wahadło matematyczne. Profesor „Józef” demonstruje kawałek żelaza, bujający się na sznurku:
- Nu widzicie ono się tak majta w ta i we wta i z powrotem.

Lekcja rosyjskiego

Profesor „Truman” jest uczulony na prawidłową postawę w ławce. Poprawa „diktowki”. Wszyscy siedzą prosto. Szczególnie chłopcy. Gdy się jest zgarbionym można zarobić kuksańca pod żebro. Otrzymałem pałę. Nauczenie się ruskiej ortografii jest ponad moje siły. Nie pomaga moje gadane w innych formach opanowania języka. U „Trumana” podstawą oceny pozytywnej jest diktowka.
- Bernatowicz czy ty nie wybierasz się do szkoły oficerskiej? – Zapytał.
- Nie panie psorze. - Odpowiadam nieświadom znaczenia pytania.
Nie wiedziałem, że kandydaci na oficerów Ludowego Wojska Polskiego mieli u profesora „Trumana” taryfę ulgową. Warunkowo otrzymuję ocenę pozytywną z tego przedmiotu na koniec klasy dziewiątej. Nie wierzę, że w klasie dziesiątej opanuję rosyjską ortografię. Z żalem zmieniam szkołę. W następnej szkole diktowka jest jednym z elementów oceny końcowej. Radzę całkiem nieźle.

Wielka i mała kultura

Raz w miesiącu jesteśmy „uszczęśliwiani” koncertem umuzykalniającym - nie jesteśmy tym zbytnio zachwyceni. Ich wartość oceniam dopiero po latach. Tam po raz pierwszy usłyszałem „Arię z Kurantem” w wykonaniu Ładysza. Tam dowiedzieliśmy się, czym się różni obój od fagotu.
W majowy słoneczny dzień klasa po przewodnictwem profesora „Troszeczka” wyrusza na wycieczkę rowerową do Lidzbarka. Cel wycieczki - wystawa malarska. Muzeum Narodowe z Warszawy przygotowało w pustych salach zamkowych ekspozycje malarską obrazującą style na przestrzeni wieków. Vice dyrektor, historyk, absolwent KUL-u, zwany profesor „Troszeczka” z racji używanego takiego przerywnika, wtajemnicza nas kompetentnie i rzeczowo w niuanse sztuki. W ostatniej sali olbrzymi obraz z pustym bezkresnym stepem i dwoma kołchoźnikami patrzącymi w „komunistyczną świetlaną dal”.


- A to jest socrealizm.
- Psorze. Co ten obraz wyraża? – pyta jedna z koleżanek.
- Widzicie! Step. Na stepie dwóch pastuchów.
- Przecież tam nie ma krów?
- No właśnie na tym polega socjalizm. Pastuchy są, a krów nie ma. – zakończył profesor ściszając głos.
Nieświadom swych ułomności, postanowiłem zapisać się do koła tanecznego. Moje „dębowe ucho” nie pozwalało na właściwe utrzymanie rytmu kroków. Instruktor prowadzący, wdział moją beznadziejność w tym zakresie, lecz jego takt pedagogiczny nie pozwalał powiedzieć tego wprost.
- Opanuj na następne zajęcia „prysiudy” do kozaka. – powiedział demonstrując wyrzuty nóg do przodu. Cały tydzień próbowałem opanować tą figurę, lecz bezskutecznie. Po tygodniu usłyszał to, co chciał..
- Ja rezygnuję z udziału w zespole tanecznym.


Nie udało się być tancerzem, to może zostanę aktorem. Słynny na Warmii szkolny zespół teatralny prowadzony przez profesor Hermanowicz miał być początkiem mojej aktorskiej kariery. Właśnie odsadzano role w „Starej Baśni”. Wstępne przesłuchanie wypadło źle. Byłem nieświadom mego wileńskiego śpiewnego przeciągania, wyniesionego z domu. Profesor Hermanowicz widząc moje zaangażowanie i determinacje bycia aktorem, przydzieliła mi rolę Myszka, byłem dumny, choć udział mój sprowadzał się do jednej sceny i wypowiedzi trzech słów. Po roku prób Stara Baśń miała premierę w Miejskiej Sali Ludowej.