Mieczysław Łuksza - ,,Tel Awiw" - cz. IX - Forum Ornecianki
Witamy, Gość
Nazwa użytkownika: Hasło: Zapamiętaj mnie
  • Strona:
  • 1

TEMAT:

Mieczysław Łuksza - ,,Tel Awiw" - cz. IX 2024/05/31 15:47 #1

  • Aszok
  • Aszok Avatar Autor
  • Wylogowany
  • Sekcja historyczna
  • Posty: 420
  • Otrzymane podziękowania: 39
Wygnany z raju





Niestety, nie dane mi było działać, tak jak zaplanowałem. Okazało się, że Grzesiek wyjechał na jakieś szkolenie do Warszawy, więc z konieczności musiałem się uzbroić w zasoby cierpliwości. A tej mi niestety zawsze w życiu nie stawało. Gotów byłem nawet udać się za nim do stolicy. Ledwo się przed tym powstrzymałem. Wyperswadował mi to Rolo, człowiek na którego zawsze mogłem liczyć i z premedytacją z tego korzystałem. Opowiedziałem mu o wszystkim. Nawet o mojej, delikatnie mówiąc, hipotezie. Wysłuchał mnie chyba jeszcze bardziej profesjonalnie, niż mój kontrowersyjny terapeuta. Nie poddał pod wątpliwość mojej opowieści, nie wyśmiał mnie, nie żartował. Znowu byłem mu wdzięczny (który to już raz?) Bardzo mi się spodobało to, co w związku z tym powiedział:
- Wiesz Błażej, że włóczyłem się tu i tam, co za tym idzie widziałem różne rzeczy. Również takie, o których opowiadać nie chcę. Z różnych względów. Dlatego też częściowo rozumiem sytuację w której się znalazłeś. Pomóc ci nie mogę, choć nie muszę cię chyba zapewniać, że zrobiłbym to, gdyby tylko było to możliwe. Dobrze, że chcesz o tym porozmawiać z Grześkiem, że mu ufasz. Wart jest tego.
Dlatego, z narastającą niecierpliwością oczekiwałem jego powrotu. Próbowałem coś robić, ale było to tylko markowanie. Całkowicie pochłonęła mnie moja hipoteza. Stała się prawie obsesją. W końcu moja cierpliwość została nagrodzona. Doszło do naszego spotkania.
- Co ty, będziesz rodził? – tymi słowami przywitał mnie mój ,,popierdolony” terapeuta.
- Możesz sobie mówić co chcesz, ja się nie obrażę, nie masz pojęcia jak się za tobą stęskniłem. Już wybierałem się do ciebie, do stolicy.
- Wiem, donieśli mi o tym – odpowiedział spokojnie.
- Dobrzy ludzie – dodałem z uśmiechem zrozumienia.
- Co się dzieje, Błażej? – zapytał rzeczowo.
Opowieść miałem już przygotowaną, więc w miarę składnie zrelacjonowałem mu wizytę pod Sejnami, przekazałem życzenia od Anzelma i opowiedziałem mu moją ,,alternatywną” wersję mojego delirium.
Zakończyłem słowami:
- W przypływie szczerości, wierzę że przemyślanej, stwierdziłeś, że jesteś popierdolonym terapeutą. Ja traktuję to jako atut. Chcę też, żebyś uwierzył, że ja nie jestem zwyczajnym, zaburzonym pacjentem, tylko w podobnie specyficzny sposób – popierdolonym pacjentem. Czyli, reasumując – trafił swój na swego.
Grzesiek wysłuchał mojej opowieści cierpliwie, nie przerywając ani razu. Spojrzał mi głęboko w oczy, widać było, że zastanawia się nad czymś. Trwało to dłuższą chwilę. W końcu rzekł:
- Czego zatem ode mnie oczekujesz w związku z powyższym? – zapytał bardzo poważnie.
- Mam nadzieję, że mnie nie opierdolisz, jeśli ci odpowiem, że nie wiem – odpowiedziałem równie poważnie.
- No to mamy impas.
- Grzesiek ja dłużej nie wytrzymam. Błagam cię – zrób coś. Wiem, że nie wykorzystałeś wszystkich swoich możliwości. Jestem gotów na wszystko. Ratuj, chłopie!
Milczał dłuższą chwilę, w końcu się odezwał:
- Nie powinienem tego robić, czuję, że będę tego żałował. W tej sytuacji nie widzę innego wyjścia. Daj mi trochę czasu. Spotkamy się pojutrze u mnie. Być może będę miał dla ciebie propozycję. Dziwną. Zachowaj to w tajemnicy.
Były dla mnie dwa najdłuższe dni w życiu. Nigdy dotąd nie byłem tak wyalienowany z codzienności. Nawet wtedy, gdy chlałem jak opęta - Wysłuchaj mnie Błażej cierpliwie i nie przerywaj. Na pytania przyjdzie czas, gdy skończę. Mówiłem ci, że jestem dziwnym terapeutą. To co ci chcę zaproponować to nie terapia. Dlatego zrywam kontrakt, który zawarliśmy. Od tej pory nie jestem już twoim terapeutą. Jako terapeuta nie mogę nic więcej dla ciebie zrobić. Ale nie przejmuj się. Tak jak wspomniałem – mam dla ciebie pewną propozycję. Prawdopodobnie wyda ci się bardzo dziwna, ale niczego innego nie mogę ci zaproponować. Mam tylko nadzieję, że to ci pomoże, tak jak kiedyś mnie pomogło. Zanim powiem ci o szczegółach musisz oficjalnie przysiąc, że wszystko o czym się dowiesz zachowasz w ścisłej tajemnicy.
Powiedział to tak poważnym tonem, że poczułem jakby mnie do ściany widłami przystawił. Oczami dał mi ponaglający gest, więc nieco zdławionym głosem wydusiłem:
- Przysięgam.
Skinął głową i kontynuował:
- Jestem członkiem pewnego, nazwijmy to – gremium, żeby nie użyć określenia bractwa, choć i w tym nie byłoby przesady. To bardzo, bardzo stara organizacja. Jej początki sięgają czasów Prusów, którzy jak wiesz zamieszkiwali kiedyś również i naszą Warmię. Jak się domyślasz jest to twór nieoficjalny, można rzec – tajny. Naszym celem jest zachowanie pewnych tradycji i zwyczajów, które tak naprawdę od dawna już nie funkcjonują. Ale to nie znaczy, że ich nie ma. Dbamy o to, żeby mimo upływu lat nie zaniknęły. To tak w największym skrócie. Aha – jest to oczywiście towarzystwo międzynarodowe – Niemcy, Litwini, Żmudzini, no i my, Polacy. Wszyscy mamy korzenie Pruskie – to jeden z warunków przynależności do tego zacnego grona. Jakimś cudem udało nam się przetrwać tyle wieków. Mimo wszelkich przeciwności - najeźdźców, totalitaryzmów, pseudohistoryków i naszego największego wroga – kościoła katolickiego. Dlaczego ci o tym mówię? Bo moja propozycja wiąże się z twoim uczestnictwem w pewnym naszym, nazwijmy to – obrzędzie. Jakbyś miał wątpliwości dlaczego akurat tobie chcemy pomóc, to nie dlatego, że jesteś ,,fajny gość’, ale dlatego, że jesteś jednym z nas. Tak Błażej – pochodzisz z pruskiego rodu Dywonsów – to sprawdzona, udokumentowana informacja. Możesz być z tego powodu dumny.
Słuchałem tego z mieszaniną niedowierzania i zaskoczenia. To jakiś żart? W chuja mnie Grzesio robi, czy co? Jednak jego mina – był śmiertelnie poważny - świadczyła, że to jednak nie żart. Nie wiedziałem: wkurwić się, śmiechem parsknąć, czy poczekać na ciąg dalszy? Chyba raczej to drugie, chociaż powodów do radości na razie nie widziałem. Ale jako potomek zacnego rodu Dywonsów nabrałem nieco rezonu i zapytałem:
- No dobrze, ale jak mi chcecie pomóc?
- Cierpliwości, już tłumaczę. My Prusowie odwiecznie żyjący w zgodzie z naturą poznaliśmy wiele tajemnic, nasze umiejętności w takich dziedzinach jak medycyna, czy też psychologia (o której przed wiekami nikt jeszcze nie wiedział, że istnieje) wykraczają w niektórych aspektach dużo dalej niż zdobycze współczesnych specjalistów. To trudne do zrozumienia, tym niemniej to działa. Jest na to wiele przykładów – choćby ja. Byłem w podobnej sytuacji jak ty – nie widziałem żadnej szansy, by znaleźć dla siebie ratunek. Pomógł mi Rono. Ten, do którego chcę ciebie wysłać. Więc pytam: czy nadal jesteś na to zdecydowany, czy zapominamy o rozmowie i nie było tematu?
Nie musiałem się zastanawiać. Te rewelacje, które usłyszałem nie były w stanie spowodować, by mój nastrój uległ jakiejkolwiek poprawie:
- Tak jak mówiłem, jestem gotów na wszystko – mogę jechać nie tylko do Rono, ale nawet do samego Lucyfera. Tym bardziej, że już miałem z nim przyjemność. A raczej – nieprzyjemność. Jestem ambiwalentnie, depresyjnie zdeterminowany. Czyń zatem swą powinność.
Grzesiek przez chwilę milczał, jakby zastanawiał się jak mi przekazać coś, co ma niewiele wspólnego ze zdrowym rozsądkiem, w końcu się odezwał:
- Wiesz doskonale, że popularne powiedzonko, że istnieją rzeczy, o których nie śniło się Kantom i Spinozom, to nie do końca pustosłowie. Wokół nas jest tyle tajemnych miejsc, ludzi na pozór zwyczajnych, którzy są gigantami, że kolokwialnie – w pale się nie mieści. Nasza Warmia pod tym względem ma również sporo do zaoferowania. Oczywiście, tylko wtajemniczonym. Ostatnia wojna wprawdzie bardzo przerzedziła nasze szeregi, straciliśmy bezpowrotnie wiele artefaktów, ważnych dla nas miejsc, cennych dokumentów. Ale, jak już wspomniałem - nie takie kataklizmy przetrwaliśmy. Poradziliśmy sobie i z tym.
Słuchałem jego wywodów i czułem coraz bardziej narastające zdenerwowanie. W końcu nie wytrzymałem i przerwałem mu:
- Poczekaj chwilę z tymi swoimi rewelacjami Grzegorz, bo coś mi tu nie pasi. Opowiadasz mi jakieś rewelacje z pogranicza koszałków-opałków, wciągasz mnie do jakiegoś szemranego klanu, mamisz wizją przynależności do grona wybranych, a ja tylko kurwa chcę, żebyś mi pomógł wyrwać się z koszmaru, który mi pierdolone życie zafundowało! – nakręciłem się nielicho. - A jaką masz gwarancję, że ja o tym nie doniosę tam, gdzie trzeba? – dodałem zaczepnie.
Poparzył na mnie swoim mądrym wzrokiem terapeuty - bez złości, ale też i bez współczucia. Poczekał chwilę i rzekł:
- Rozumiem twoje zdenerwowanie, ale chciałbym ci przypomnieć, że miałeś mi nie przerywać. Nie zapominaj, że nie występuję tu w roli terapeuty. Zanim ci to powiedziałem, uprzedziłem, że będzie to coś niezwyczajnego. Widzę, że cię to przerosło. Czyżbym się pomylił? Jeśli jeszcze raz mi przerwiesz – skończymy definitywnie naszą rozmowę i znajomość. Potraktuj to bardzo poważnie. A co do tego twojego żałosnego ,,doniosę” – to zastanów się, kto uwierzy w takie brednie opowiadane przez alkoholika, który niedawno miał delirium?
No to mi się dostało. Chyba słusznie. Czułem jak mi uszy czerwienieją. Już myślałem, że nie można się czuć gorzej od tego, co było moim udziałem w ostatnich dniach. Nagle poczułem paraliżujący strach i lęk. Co ja zrobię bez Grześka? Nie, kurwa, tylko nie to! Jakbym wskoczył do zimnego górskiego jeziora. Aż tchu mi zabrakło. Orzeźwiło mnie momentalnie. Gotów byłem stanąć na baczność i wykonać najbardziej absurdalny rozkaz. Chciałem wyskoczyć z przeprosinami, ale przypomniałem sobie, co przed chwilą usłyszałem i w porę ugryzłem się w język. Dosłownie. Aż poczułem w ustach smak krwi. Kłopotliwe milczenie przerwał jego głos:
- Musiałem ci to powiedzieć, bo sprawa jest dużo poważniejsza niż ci się może wydawać. To rzeczywiście są sensacje w które trudno uwierzyć. Ale nie o sensację tu idzie. Wiele ryzykuję wtajemniczając cię w to wszystko. Musiałem się nieźle nagimnastykować, by przekonać Naszych, by dali ci szansę. Tak o sobie mówimy - Nasi, albo - Tutejsi. Z drugiej zaś strony, jako potomek Dywonsów masz pełne prawo, by o tym wiedzieć. Mocno wierzę, że postarasz się, by zostać jednym z nas.
Przerwał na chwilę, sięgnął po syfon stojący na stole. Wziął do ręki szklankę, napsikał prawie do pełna i podał mi bez słowa. Przyjąłem dar z wdzięcznością, sam siebie też obsłużył. Upił solidnego łyka i wrócił do monologu:
- Jest takie jedno miejsce na Warmii, o którym wie bardzo niewielu ludzi. Prawie nikt tam nie zagląda, mimo, że nie jest na jakimś totalnym odludziu. Tak jakby było chronione jakąś tajemną siłą, która tworzy niewidzialną barierę, coś jakby antygrawitację. To jeden z czakramów ziemi. Tutejsi o nim wiedzieli dużo wcześniej niż ludzie zaczęli doceniać wyjątkowość Ostrowa Tumskiego, czy też Wawelu. Dawno, dawno temu była tu duża, pruska osada – Pogne. Ze świątynią. Żaden z współczesnych historyków nie ma o tym bladego pojęcia. I niechaj tak pozostanie. Dla naszych przodków było to święte miejsce. Dla nas jest nadal, chociaż kultywowanie religijności to nie główny z naszych priorytetów. Znasz zapewne, jak wielu turystów Dolinę Wałszy. Uroczy zakątek Warmii, egzotyczny, niepowtarzalny. Tysiące ludzi z zapartym tchem wędruje stromymi brzegami, by podziwiać cuda natury. Jak się kończą wąwozy i Wałsza wypływa na równinę kończy się zainteresowanie krajobrazem i nikomu ze zwiedzających nie przychodzi do głowy, by pofatygować się i przejść jeszcze parę kilometrów. Tam, gdzie prawą stronę rzeki od wieków we władanie zaanektowały bagna i moczary jest nasze Pogne. Nieużytki porośnięte bezużytecznymi trzcinami, pozarastane starymi olchami, zdziczałymi zagajnikami. Krajobraz zniechęcający do odwiedzin. Nikt tam nie zagląda: ani turyści, ani grzybiarze, nawet myśliwi i leśnicy. Tak jakby istniał jakiś niepisany pakt, którego wszyscy przestrzegają. Gdyby jednak ktoś mimo tego chciał tam wejść, to nie radzę. Jest tylko jedna droga, którą można tam dotrzeć. Tak jak w starożytnej Kamarynie. Przy czym, to nie sucha droga, tylko utwardzony grunt. Chociaż – utwardzony, to za mocno powiedziane. Po prostu idzie się po kolana w wodzie i się nie zapada. Oczywiście jak się wie, gdzie postawić stopę. Jak się pomylisz to …chlup i nie ma cię. Zadziwiające jest to, że nikt tam jeszcze się nie utopił, ale to chyba tylko dlatego, że to miejsce rzeczywiście ,,odpycha”, jakby zniechęcając. Taka anomalia.
Przerwał na chwilę, by znów napić się gazowanej wody. Po tym, jak mnie ustawił do pionu przestałem powątpiewać w to, co mówi. Ba, słuchałem tego z rosnącym zainteresowaniem. Zapomniałem nawet o swojej parszywej sytuacji życiowej. Jakbym zwietrzył okazję, jakbym uzyskał promyk nadziei, jakbym dostał szansę. Jeszcze jedną.
- W świątyni od zawsze stał kamienny monument, relikt wierzeń naszych przodków. Istnieje taki przekaz, że dopóki będzie tam stał i będzie pilnowany przez Opiekuna, ród nasz będzie istniał. Rono jest Opiekunem. Nie może nim być byle kto. Funkcja ta przechodzi z ojca na syna. Opiekun pełni swe obowiązki do śmierci. Po śmierci również pozostaje tam, gdzie żył. Każdy z jego poprzedników tam dokonał żywota i jego też to czeka. Mamy taki rytuał, współcześni nazwaliby go zapewne barbarzyńskim, ale na szczęście nikt o nim nie wie. Po śmierci, po wspomnianym już obrzędzie jego zwłoki są… – przerwał na chwilę swoją opowieść – nie pasuje mi tu żadne określenie, bo ani chowane, ani składane, nawet nie zatapiane, bo – umieszczane w bagnie. Nic i nikt nie może go z tej powinności zwolnić. Ktoś mógłby powiedzieć: zabobon. Nie dla nas - my traktujemy to śmiertelnie poważnie. Trwa to już tyle wieków. Mamy taki rytuał, współcześni nazwaliby go zapewne barbarzyńskim, ale na szczęście nikt o nim nie wie. Po śmierci, po wspomnianym już obrzędzie jego zwłoki są… – przerwał na chwilę swoją opowieść – nie pasuje mi tu żadne określenie, bo ani chowane, ani składane, nawet nie zatapiane, bo – umieszczane w bagnie. Ze względu na tę pieprzoną cywilizację jest nam coraz trudniej. Kiedyś, gdy w Pogne tętniło życie, było to łatwiejsze. Oczywiście Rono ma swoich następców, bo jest już, jak to ładnie mówią ,,posunięty w latach”. Ma dwóch synów i pięcioro wnuków, taka progenitura pozwala nam z ufnością patrzeć w przyszłość. Nie mieszkają z nim, każdy z nich prowadzi niby normalne życie. Mówię – niby, bo świadomość, że z dnia na dzień musisz to porzucić i udać się dobrowolnie na wygnanie, by tam dokonać żywota to nie jest bułka z masłem. Ani razu, przez tyle wieków nie zdarzyło się, by którykolwiek z Opiekunów nie sprostał swemu przeznaczeniu. To o czymś świadczy, nie uważasz? Dlatego ci powiedziałem, że masz powód do dumy, jako jeden z Dywonsów. Jesteś Nasz, Tutejszy. Tak samo, jak twój ojciec. I jego ojciec, i ojciec jego ojca, Błażej. Pojutrze tam pojedziemy. Nie musisz zbytnio szykować się do drogi. Nie zabieraj ze sobą zbyt wielu rzeczy. Wszystko, czego potrzebujesz tam już jest. Teraz już wiesz, że czeka cię trudne zadanie.





*



Ożeż kurwa twoja mać! Co mi jeszcze ten pierdolony los-kabaret zafunduje? Co jeszcze Szanowny Pan Reżyser wymyśli, żebym tkwił w przekonaniu, że żyję w ciekawych czasach? Nie mogłem to urodzić się w normalnej rodzinie, w normalnym kraju? Nie mogłem żyć jak statystyczny Kowalski, z dobrze odżywioną, przedwcześnie podstarzałą, zaniedbaną, niekoniecznie z tak zacnego rodu, jak Dywonsowie, ale troskliwie opiekującą się czeredką zasmarkanych sraluchów kobitą? Chyba kurwa, jednak – nie! Mnie musiał przypaść los alkoholika, mnie musiało przytrafić się delirium i bliskie spotkanie z Władcą Ciemności. Mnie (w ramach rekompensaty?) odkryto kartę z moją zazdrości godną proweniencją i w końcu zaproponowano udział w eksperymencie godnym doktora Frankensteina. Po chuju!


*



Nie wiem jak długo tu jestem. Niewiele pamiętam, wiem że miałem jakieś poważne problemy i że dzięki jakimś dobrym ludziom trafiłem tu. Rono się mną opiekował, wyleczył. To dobry człowiek. W sumie jest nam tu dobrze, jest cicho, spokojnie, wszystko jest takie… proste, nieskomplikowane. Pomagam Rono w gospodarstwie. Pracy za wiele nie ma, ale trzeba wody ze studni codziennie nanieść, kury nakarmić, narąbać drew, ogień podtrzymywać, jadło narychtować, posprzątać. Bardzo mi smakuje napój, którym Rono codziennie mnie częstował przed posiłkami. Starannie nalewał niewielką czarkę i mimo moich próśb nie dolewał mi nigdy więcej. Trudno określić jaki ma właściwie smak - wyjątkowy. Niepodobny do niczego. Twierdził, że to cudowny eliksir ratujący życie, ale więcej by mi zaszkodziło, a nawet mogłoby zabić. Jak go podpytywałem z czego ten napój zrobiony, to odpowiadał, że to wielka tajemnica, przechowywana z dawien dawna. Mimo, że go lubię, to w to akurat nie wierzę – jak taki smaczny napój mógłby komuś zaszkodzić? Chyba dlatego, że taki cenny, to trzymał go w antałkach w grocie, pod kluczem. Klucz nosił na cienkim rzemyku na szyi i nigdy się z nim nie rozstawał.
Dobrze nam razem było, ale parę dni temu Rono zachorował. Nie wiem, co mu się mogło stać, ale zaniemógł. Zaległ w łożu i wcale nie wstawał. Zaczął mamrotać coś w jakimś niezrozumiałym dla mnie języku, jakby bredził, potem zapadł w letarg, nie wiedziałem czy śpi, czy jest nieżywy. Przestraszyłem się, nie wiedziałem, co mam robić i wtedy przypomniałem sobie o cudownym, uzdrawiającym napoju. Zdjąłem rzemyk z szyi starca, nie protestował, chyba spał, albo był nieprzytomny, ale żył – czułem jego chrapliwy, ciężki oddech. Poszedłem do groty, z antałka napełniłem pękatą butelkę i wróciłem do chorego. Nalałem pełną czarkę i wlałem staruszkowi do ust, bo sam nie był wstanie pić. Zakrztusił się, jakby chciał go wypluć, ale w końcu wypił. Sam sobie też nalałem – większą czarkę, niż mi dawał Rono – co sobie będę żałował? Oddech Rono po kilku minutach uspokoił się, na policzkach pojawiły się nawet skromne, blade rumieńce. Spał spokojnie, a i mnie się nastrój poprawił. Więc wypiłem jeszcze jedną czarkę – za zdrowie Rono, mego przyjaciela. To był dobry pomysł. Zrobiło mi się lekko na duszy, przestałem się bać i poczułem głód. Klucz od groty na rzemyku zawiesiłem sobie na szyi – teraz ja będę pilnował naszego skarbu. Posiliłem się zimnym pieczonym kurzym mięsem i znowu nalałem sobie pełną czarkę z butli. Nie dopiłem jej do końca, tak mi się zachciało spać, że nie dałem rady dojść do mego legowiska, padłem na ziemię i zasnąłem na klepisku.



*



Usłyszałem dźwięki niczym dudnienie – buczące, złowrogie – zerwałem się na równe nogi. To był dźwięk trąb, albo rogów. Zmierzchało. Dźwięki przerażały, wdzierały się do mózgu, czułem jak mi skóra cierpnie.
Ze zdumieniem zauważyłem, że wokół mnie jest mnóstwo ludzi: mężczyzn, kobiet, dzieci. Byli poubierani w jakieś dziwne stroje: skóry, długie niczym suknie chałaty, czapy na głowach. Panował harmider – wszyscy kierowali się w stronę licznej grupy zgromadzonych. Poznałem to miejsce – to przy kamiennym obelisku w naszym obejściu. Ale skąd tu tyle ludzi? Gdzie jest Rono? Nie mogłem rozpoznać naszej chaty, było ich zbyt wiele i wszystkie podobne do siebie. Ludzie krzyczeli coś w niezrozumiałym dla mnie języku, mimo tego -rozumiałem co mówili. Byli przerażeni, podobnie jak ja. Zauważyłem, że moja obecność nie robiła na nich żadnego wrażenia, tak jakbym był jednym z nich. Jeden z nich nawet pociągnął mnie za rękaw i gestem głowy wskazał, żebym podążał za nim. Mimo, że miałem nogi jak z waty poczłapałem posłusznie. Atmosfera grozy narastała wraz z gęstniejącym mrokiem. Zauważyłem rozpalone ogniska, ich płomienie rzucały upiorne cienie biegnących ludzi, potęgując grozę. Wokół obelisku zebrał się już tłum, który gęstniał z minuty na minutę. Trąby umilkły, z tłumu wystąpił wysoki, siwy starzec i krzyknął tubalnym głosem:
- Ludzie! Słuchajcie uważnie!
W pierwszej chwili ucieszyłem się, bo wydało mi się, że to Rono, ale szybko zrozumiałem swą pomyłkę – starzec był tylko do niego podobny. Rono miał też inny głos. Widocznie był to ktoś bardzo ważny, bo tłum umilkł jak zaczarowany.
- Ludzie! – powtórzył – Złe czasy dla nas nadeszły! Dotarł do nas Otrus z rodu Wewa, który jak wiecie zamieszkuje prawą stronę rzeki Walsz za wąwozem. Cudem udało mu się ujść z życiem – został raniony w głowę – wskazał ręka na stojącego obok mężczyznę z głową owiniętą zabrudzoną krwią szmatą. – Otrus przekazał nam wieść, że białe płaszcze z krzyżami splądrowały ich osadę, spalili domy, wymordowali ludzi. Teraz kolej na nas! Niebawem będą u nas. Zwołuję radę starszych, by się naradzić – co czynić.
Po zebranych przeszedł pomruk przerażenia.
- Rere, Krof, Turgun, Galep, Gudan – wzywam was do mnie. Mamy bardzo mało czasu, białe płaszcze mogą być już blisko. Musimu zadecydować: walczyć, czy uciekać?
Z tłumu wysunęli się wezwani mężowie, wszyscy byli starzy, ich oblicza wydawały się dostojne. To chyba dobre określenie. Nie widać było w nich strachu, tylko zdecydowanie. Jeden z nich, chyba najniższy rzekł:
- Co tu się naradzać? Gdzie niby mielibyśmy uciekać z kobietami i dziećmi? Nigdy nie uciekaliśmy i nie będziemy uciekać! Czy ktoś myśli inaczej?
Nie doczekał się odpowiedzi, bo ciszę rozdarł przerażający do szpiku kości krzyk. W naszą stronę zbliżała się kawalkada konnych, w rozwianych białych płaszczach, w stalowych, błyszczących hełmach. W rękach dzierżyli połyskujące w blasku ognia miecze. Te miecze siały spustoszenie, precyzyjne cięcia w pół przerywały pełne bólu wycie kobiet i płacz dzieci. Ludzie rozpierzchli się na wszystkie strony, chociaż uciekać nie było gdzie – wszędzie dokoła były bagna. Za jeźdźcami zajaśniały łuny z płonących chałup. Zanim obręcz przerażenia ścisnęła moje gardło zdążyłem pomyśleć: - Skąd oni tutaj się wzięli?
Stałem jak wkopany w ziemię, z zamrożoną bezsilnością przyglądając się krwawemu widowisku. Byłem w piekle, nic gorszego nie mogło mi się przytrafić. Wolałbym już nie żyć. Po chwili jednak instynkty obudziły się, poczułem nagłe pragnienie ucieczki z tego koszmaru, więc ruszyłem przed siebie. Mniej więcej pamiętałem gdzie jest przejście przez bagna. Po kilku krokach przekonałem się, że jednak nie trafiłem tam, gdzie chciałem. Pod stopami poczułem dziwnie kojącą miękkość. Nie miałem się na czym oprzeć, nie miałem się czego uchwycić. Zanurzałem się powoli w gęstej brei. Nie słyszałem już krzyków, nie widziałem łun pożarów. Poczułem przerażenie połączone z rozkoszą. A więc to tak ma wyglądać? Tyle gadania, tyle straszenia, o to to całe halo? Po chwili gęste, zimne błoto wypełniło moje usta, nos i uszy.
  • Strona:
  • 1